OPOWIADANIA

                                                   autor

                          Zdzisław Paduszyński

 

 

Spis treści:

1. Chłop potęgą jest i basta, czyli nikt chłopu wideł nie odbierze
2. Biurokracja – największą partią ponadpartyjną
3. Głupota czy oszustwo naszych wybranych?
4. Jednowładztwo prowadzi do przestępstwa
5. Ja i tak nie wierzę…
6. Wiara, naiwność czy głupota?
7. Jest miłość i zaufanie pacjenta do lekarza weterynarii, czyli Nordzik – pies bohater
8. Nie płacz krówko, pan doktor ci pomoże
9. Z życia nie ludzkiego lekarza wzięte przypadki – ciąg dalszy
10. Rozmowa z bykiem
11. Mówcie co chcecie, ale cuda są na świecie
12. Jesteśmy sobą wtedy, gdy nie myślimy o sobie
13. Jak Oskar uratował mi „skórę”
14. Skąd się wzięły morskie psy
15. Krowy wcielone do wojska nie są ekologiczne
16. Historia Bronkiem pisana
17. Pielgrzym musi chodzić
18. Szczęśliwe – nieszczęśliwe dziecko i jego najbliżsi
19. Kazik od Zeptera
20. Dzięki doktorku za energie i to bez bólu
21. Konfrontacja z medycyną XXI wieku
22. Moje doświadczenia z medycyną energetyczno – informacyjną
23. Ciąg dalszy przygód z Unittronem
24. Technika cuda czyni
25. Ksiądz też w cuda wierzy
26. Stary człowiek i może (wyzdrowieć)
27. Niewykorzystana szansa
28. Gdy 60-tka minie, to po chłopie
29. Działalność społeczna – powołanie czy głupota?
30. Ciąg dalszy przypadków z życia wziętych, czyli żegnaj stary i daj żyć innym
31. Nadziany na sztachetę
32. Pies ludzkiego chirurga
33. Wylewne uczucia
34. Berlin to prawdziwa dziura
35. Salto mortale na własnej drodze
36. Sami nie wiecie, co posiadacie
37. Odkleszczowe zapalenie mózgu u wyżełka
38. Mieciu przegrał z wnuczkiem
39. Najważniejsze, aby być politykiem w partii rządzącej
40. Pierwsi będą ostatnimi, czyli jeśli twój brat zawinił, upomnij go
41. Biada temu, przez którego przychodzą zgorszenia, a nie temu, który mówi o zgorszeniu
42. Dotrzymywanie słowa to sprawa honoru
43. Przyzwyczajenie drugą naturą, a nowości niech się same reklamują
44. Epilog – poświęcenie, czyli wielka miłość

 

1. Chłop potęgą jest i basta, czyli nikt chłopu wideł nie odbierze

Ja – autor, chłop z chłopa, lekarz weterynarii z wykształcenia, ludowiec z pochodzenia, społecznik z obserwacji i doświadczenia, człowiek wiary ojców, mężczyzna z woli Boga, pracoholik z potrzeby służenia ludziom i zwierzętom, nieszczęśliwy z powodu ufności do ludzi, że inni tak służą pomocą mnie, jak ja im. Ja, członek Polskiego Stronnictwa Ludowego od 40 lat, czyli od 1974 roku, partii najstarszej na świecie – wierzę, że dopóki istnieje cywilizacja na świecie, wiara w Boga i Ojczyznę w Polsce, demokracja w Europie, to my zawsze będziemy potrzebni ludziom z racji doświadczenia tak społecznego, jak i historycznego, pochodzenia bliskiego Matce Ziemi – żywiącej i broniącej ród ludzki. Dlatego też tak jak kropka nad i dopełnia znaczenie tak litery, jak i wyrazu, tak my zawsze będziemy potrzebni tym, którzy zdobędą władzę, ale bez kropki nad i, czyli PSL-u, nie będą mogli sprawować tej władzy, gdyż jeśli PLS zniknie z mapy politycznej Polski, Europy i świata, to będzie koniec cywilizacji miłości, tradycji i pracy. Bez ziemi nie ma człowieka. Bez ziemi nie ma żywności. Bez ziemi nie ma ojczyzny. Tyle Ojczyzny, ile ziemi – mówił twórca i założyciel PSL-u Wincenty Witos. Dlatego my, po roku 2013. mówimy, że nasz koalicjant już zwyciężył. Amen
Myślę, że to, co napisałem, jest istotą patriotyzmu, miłości do ojczyzny, a dla emigrantów źródłem tęsknoty za Polską i swoimi korzeniami, bo Europa winna być ojczyzną ojczyzn. Jako lokalny polityk wiem, że należy myśleć globalnie, a czynić lokalnie dla dobra naszych małych ojczyzn i ich obywateli, naszych bliskich (braci, sióstr), sąsiadów, znajomych, przyjaciół oraz wrogów. Tylko ten nie ma wrogów, który nic nie robi, a przyjaciół masz dopóty, dopóki dajesz – nic nie żądając. Dopiero kiedy zaczniesz żądać zapłaty za swoje zaangażowanie, wtedy będziesz karierowiczem, wyzyskiwaczem, a nawet malwersantem. Miedzy społecznikiem, politykiem jest cieniutka nić zaufania społecznego, po której idąc należy baczyć, by jej nie zerwać. Obserwując innych zauważam, iż większość tę nić już dawno zerwała. Korzystając z możliwości, miast innym, stworzyli sobie, czerpią garściami ze źródła obfitości i strumienia pieniędzy publicznych. Obdzielają stanowiskami najbliższych (nepotyzm), zasiadają w radach nadzorczych biorąc za udział w tych gremiach hojną zapłatę. Przy czym chronią się za murem odpowiedzialności zbiorowej, czyli żadnej itp., itd.
Dla innych społeczników zostaje odpowiedzialność i udział w Społecznych Radach Nadzorczych, w spotkaniach jako osoba publiczna – VIP, ofiarodawca na różne cele społeczne tak indywidualne, jak i publiczne – najlepiej z diet, udział w różnych gremiach opiniotwórczych dla wielu instytucji, w których zasiadają ci biorący za to pieniądze. Wiadomo, za wiedzę trzeba brać pieniądze, ale odpowiedzialnością dzielić się z innymi społecznikami. Ot, mądra polityka!
W innych, starych demokracjach do polityki i podziału publicznych pieniędzy wybiera się ludzi, którzy nauczyli się na własnej skórze jak mądrze inwestować, aby po pierwsze: były efekty, po drugie: była praca dla ludzi w firmach dobrze i mądrze rządzonych. Najlepszymi gospodarzami są „gospodarze na własnym”, tj. własna firma, rodzinna firma, własne gospodarstwo. Winno być tak, że nie po owocach poznacie, ale nasze dzieła i nasze życie świadczą i pozwalają sądzić – jaką niesiemy przyszłość innym – za ich pieniądze. Gdyby nie rolnicy, wieś polska, małe miejscowości – nie byłoby ani małej, ani dużej Ojczyzny. To wieś polska żywi i broni. Prawdziwie – to tylko na sąsiada można liczyć w biedzie, bo biedą każdy się podzieli, ale bogactwo dzieli ludzi. Jeśli jeszcze zmienimy tę mentalność, to następnym pokoleniom będzie żyło się lepiej i pewniej. Na razie jest tak: umiesz liczyć, licz na siebie. Przez dwie kadencje Sejmiku zauważyłem, że członkowie społeczeństwa – nie wiem dlaczego – na swoich reprezentantów wybierają tych, którzy nimi kierowali już wtedy, kiedy oni byli dziećmi, a teraz są rodzicami swoich dzieci, czyli nauczycieli, dyrektorów szkół, urzędników, prawników, bankowców lekarzy ludzkich i tych nie ludzkich. Przecież ci ludzie zawsze wydawali i zarządzali nie swoimi pieniędzmi, a innych, czyli pieniędzmi społecznymi. Przedsiębiorców, rolników jest około 10% składu rad, w tym doświadczonych jest około 50%. Jak ludzie, którzy zarządzają naszymi pieniędzmi mogą decydować i nadzorować wydawanie pieniędzy publicznych przez władzę wykonawczą? Tak właśnie ma się demokracja oparta na słowach polityków, których jedynym atutem jest to, że są młodzi i dobrze wykształceni, a wydawać cudze pieniądze jest zawsze łatwiej niż swoje, bo swoje trzeba przecież zarobić, a cudze się dostaje.

2. Biurokracja – największą partią ponadpartyjną

W 1970 roku, po ukończeniu we Wrocławiu Akademii Rolniczej – Wydział Weterynaryjny, przybyłem do Krosna Odrzańskiego. Zachęciła mnie perspektywa otrzymania pracy po stażu oraz mieszkanie. Właśnie trwała budowa nowej siedziby weterynarii z administracją powiatową oraz Lecznicy dla Zwierząt według najnowszych w owych czasach standardów. Po prostu przestrzeń i rozmach! Należy nadmienić, że w latach 70. XX wieku tego typu inwestycje były planowane i prowadzone przez Weterynarię Wojewódzką, a odbywały się za pieniądze wypracowane przez daną palcówkę, np. w Krośnie Odrzańskim. Był to ewenement w administracji socjalistycznej. Reasumując: to za pieniądze moje i moich kolegów, wypracowane ciężką pracą, która zabezpieczała zdrowie zwierząt i ludzi, bo przecież wieloma chorobami można zarazić się od zwierząt, w tym gruźlicą, boreliozą, zatem powstały obiekty, które po roku 1989 znalazły się najpierw w gestii wojewody, a później powiatu.
Kiedy my, lekarze weterynarii, jedną Ustawą z 1990 roku z lekarzy państwowych staliśmy się prywatnymi, a za lokale, które wybudowano za nasze pieniądze, musieliśmy płacić niemały i wciąż rosnący czynsz. Mimo próśb o kupno lokali przez nas zbudowanych, byliśmy (przynajmniej ja na pewno) zbywani w imię wszechobecnego ducha komunizmu, że właśnie państwowe jest święte. Krążyły pisma, że to niby nie ma podstaw do umowy kupna – sprzedaży tego typu lokali. Zmowa urzędników i radnych uniemożliwiała kupno najemcy własnych lokali. Tak wiec przekazywano do gmin, ale postkomunistyczna władza partyjna jak ośmiornica dzierżyła obiekty w swoich rekach, by mieć z czego czerpać zyski na swoje utrzymanie, swoich kolesi. Żeby nie być gołosłownym: administrator „moich” lokali najpierw tłumaczył odmowę „wyższymi racjami społecznymi” oraz potrzebą utrzymywania obiektów, które to obiekty niszczały i dalej niszczeją, gdyż pieniędzy na ich utrzymanie nie zabezpieczył, bo i po co? Lepiej wypłacać sobie premie czy inne dywidendy, a dach przeciekał i przecieka, tynki odpadają tak z zewnątrz, jak i wewnątrz. Do mieszkań i lokali użytkowych leje się woda, gdy padają deszcze lub jest mróz, a i szron wystarczy. Drewniane okna w budynku – zbutwiałe, nieszczelne drzwi, ponadto w lato gorąco, w zimie zimno, ubikacje prymitywne, ściany krzywe, instalacje elektryczne i wodno-kanalizacyjne maja po trzydzieści i więcej lat – grożą pożarem lub zalaniem, ale jako własność państwowa podlega ochronie przez te same władze administracyjne, które je budowały, tyle tylko, że ubrane w inne garnitury – zresztą często zmieniane.
Zmieniali się burmistrzowie, Rady Gmin i Powiatów, kierownicy Rejonów, starostowie, a nawet wojewodowie i zawsze – niezależnie od opcji politycznej – czyniono wszystko, by nie sprzedać lokali najemcom, bo przecież jak się ma dojna krowę to trzeba ja trzymać. Trzeba przyznać, że ta krowa jest wyjątkowo twarda i ciągle zabiega o kupno „własnego” lokalu. Przez 16 lat najmu już dwukrotnie spłaciłem wartość zajmowanej powierzchni. W 2003 roku Zarząd Starostwa – właściciel „moich” obiektów dawnej Lecznicy – pofatygował się na wizję lokalną. Paradoksalnie, ale podczas wizji lokalnej większość rozprawiała o czymś, o czym nie miała pojęcia. Kiedy starosta poprosił mnie o wyłuszczenie sprawy i przedstawienie mojego stanowiska (w momencie prezentacji staliśmy przed obiektem), z budynku wybiegł zarządzający nim kolega – lekarz weterynarii i głośno w tonie polecenia zgłosił swój sprzeciw: jako obrońca własności państwowej sprzeciwia się sprzedaży zarówno lokali, jak i mieszkania nie mówiąc już o kawałku przylegającego gruntu! Towarzystwo jakby pochodziło z czasów pradawnej komuny, bez słowa przeproszenia, zrobiło w tył zwrot i poszło oglądać kotłownie gazową. Po drodze jeden z członków Zarządu Powiatu zadeklarował, iż też jest obrońca własności państwowej. Czasy się zmieniła, ale poglądy niektórych ludzi nie. Obaj byli zarządcami majątku, o który absolutnie nie dbali. Na pozór wszystko grało.
Tak gwoli ścisłości, to pierwszy obrońca nie mieszka w mieszkaniu spółdzielczym, ale we własnym domku, a właściwie dwóch bliźniaczych. Następuje deklaracja typowo partyjna z dawnych czasów, a realizacja już w głębokim kapitalizmie. Drugi obrońca tak walczył o własność państwową, że mieszkał we własnym lokalu, a na stanowisku przebywał tak długo, dopóki nie pobrał wszelkich należnych gratyfikacji.
Ja oczywiście na kupno części mieszkania musiałem czekać następne cztery lata, i jak obliczyłem – za swoją siedzibę zapłaciłem czterokrotnie. Kiedy budowałem (otrzymywałem 10% tego, co przynosiłem do kasy), drugi i trzeci raz – płacąc czynsz przez 16 lat. Czwarty raz – kupując po 35 latach wg wyceny bez żadnych zniżek. Tak więc działał komunizm, postkomunizm, wczesny kapitalizm oraz obecny kapitalizm bez twarzy – XXI wieku.
Prawdą jest, że ustroje zmieniali ci sami co budowali socjalizm. Pożyjemy, zobaczymy – jak mawiali nasi sąsiedzi. Myślicie Państwo, że coś się zmieniło? Niestety, jesteście w błędzie. W 2006 roku ponownie zwróciłem się o kupno drugiej części mieszkania i lokalu wynajmowanego do prowadzenia gabinetu weterynaryjnego. W czerwcu podjęto decyzję o sprzedaży drugiej części mieszkania oraz odmówiono sprzedaży lokalu gabinetu, który mieści się pod mieszkaniem. W lipcu starosta wstrzymał jednak sprzedaż drugiej części mieszkania, prawdopodobnie, aby zasięgnąć informacji o potrzebach lokalowych weterynarii. Nadmieniam, że w 2003 roku zarządzający obiektami kolega (lekarz weterynarii) na piśmie sprzeciwił się sprzedaży mieszkania i gabinetu uzasadniając swoje stanowisko potrzebami służby weterynaryjnej.
Minęły dalsze cztery lata, a potrzeby jak nie było, tak i nie ma z tą tylko różnicą, że w roku 2006 z potrzeb zrezygnowano po konsultacji z lekarzem wojewódzkim – o czym ustępujący ze stanowiska lekarz poinformował starostwo. Machina biurokratyczna w imię własnych zasad od wieków kultywowanych, przestała się liczyć z opinią ustępującego obrońcy własności państwowej, bo w jego miejsce pojawił się nowy pionek biurokratyczny, który musi wyrazić opinię: czy ważniejsza jest jednostka, czy znowu łańcuszek zależności społeczno – państwowej. Na koniec lipca 2006 roku pętla biurokracji, już w imieniu społeczeństwa, zaciska się na szyi głupiego budowniczego ze własne pieniądze – własności państwowej. Prawdopodobnie potrzeby się nie zmienią, ale komunistyczne racje zostaną.
W 2006 roku zmieni się Rada Powiatu, zmieni się Starosta, zmieni się opcja polityczna, ale niewidzialne macki postkomuny będą bronić własności państwowej za wszelką cenę, nawet do zniszczenia jednostki, jak i tej własności państwowej. Zapewne zdziwić może upór władz samorządowych z państwową przeszłością, co do omawianych lokali. Otóż druga część mieszkania (o powierzchni 29 m) stanowi dla kadry weterynaryjnej nie lada kąsek. Takie mieszkanie to pełny luksus: latem temperatura w nim wynosi 40 – 50 stopni C, za to zimą 16 – 18 stopni C. Pod tym mieszkaniem jest gabinet weterynaryjny o powierzchni 49 m2 z przeciekającym dachem, zbutwiałymi oknami, zawalającym się balkonem z pierwszej i drugiej części mieszkania. Obok tych lokali stoi taka sama ruina o powierzchni 95 m2 o takim samym stopniu zniszczenia. Przez 17 lat zarządzania i argumentów potrzebami społecznymi, niszczeje majątek zbudowany za własne pieniądze korporacji zawodowej.
Cóż to za Samorząd, cóż to za Radni, cóż to za Zarząd, cóż to za administracja rządowa, która robi wszystko, aby w imię biurokracji niszczyć ludzki wysiłek i chęć przywrócenia normalności w końcu po 35 latach zarządzania przez ludzi wybranych z woli Ludu.
W Krośnie Odrzańskim jest multum obiektów powojskowych, w których mogą być posadowione wszystkie służby służące ludziom z poszanowaniem pracy, czasu i pieniędzy tych ludzi.. Dla władzy najlepiej jest jeśli ludzie zmęczą się tą władzą i dadzą jej święty spokój.
Mamy rok 2006, administracje samorządowe Powiatu Krosno Odrzańskie porozrzucane są po całym mieście, miast dążyć do tego, wykorzystując lokale powojskowe, umieścić wszystkie służby w jednym miejscu – dla dobra petentów i interesantów, czyli nas – mieszkańców. Władze utrzymują lokale w całym mieście, przy czym odległości miedzy nimi wynoszą od 1 do 10 kilometrów. Nie jest ważny interes, czas i pieniądze mieszkańca, ważna jest wygoda urzędników i tych, co z woli ludu spełniają swoją „zaszczytną powinność”. Miast remontować jeden biurowiec po drugim, marnuje się nasze pieniądze na remonty dziesiątków obiektów – jakby były to pieniądze z innej planety, a nie naszych podatków.

3. Głupota czy oszustwo naszych wybranych?

Zastanawiam się teraz, po 36 latach pracy zawodowej, czy przez tyle lat byłem tak głupi, taki naiwny, czy tak źle wykształcony, że dawałem się wodzić za nos przez głupszych od siebie? Przypomniało mi się powiedzenie mojego byłego wspólnika, który też był ode mnie mądrzejszy życiowo, gdyż wyprowadził mnie w pole, mówiąc inaczej „wyportkował”. Wróćmy jednak do jego powiedzenia, a dotyczyło ono jego zięcia – przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało – brzmiało ono: uczony, a gamoń pieprzony. Teraz, kiedy piszę te słowa, to mniemam, iż było ono adresowane również do mnie, stąd podkreślam wielką mądrość życiową ludowych powiedzeń. Czasami nasze wyższe wykształcenie ogranicza nas do wyuczonych norm, zasad i reguł, którymi kierujemy się w życiu, zatrącając przy tym instynkt samozachowawczy. Przedtem, za czasów komunistycznych, rolę praczy mózgu spełniali sekretarze partii, a teraz – za czasów niby demokracji, teoretycy, naukowcy, ekonomiści, politycy.
Przez 15 lat demokracji, a przedtem komuny, uważaliśmy, że pieniądze, z których nas ograbiają w majestacie prawa – niby na rzecz naszej przyszłej egzystencji – są majątkiem w dyspozycji niewielkiej grupy ludzi działającej niby na rzecz Państwa, a tak naprawdę to na rzecz polityków, szczególnie prawników polityków i posłów. Nasze składki ZUS-owskie to jawne, dokonane w majestacie prawa, oszustwo. Uważam, że powinien być Bank – ZUS, w którym winny być założone imienne konta. Na konta te powinny wpływać składki, również te obowiązkowe, będące formą oszczędności, którymi dysponowałby właściciel konta, na przykład ja – oczywiście poprzez zatrudnionych w tej instytucji pracowników. Wtedy to ja bym decydował gdzie i jak lokować moje składki, a nie tak jak do tej pory owe składki zawsze gdzieś przepadały – szczególnie po zmianach ustroju. Moje składki zdrowotne też winny być lokowane na indywidualnych kontach i to ja winienem decydować gdzie i komu mam płacić za usługę lub też darować innej osobie. Nawet niech część składek idzie na cele ogólne, ale nie na kliniki rządowe, parlamentarne, wojska czy formacji służb wewnętrznych. Jeśli tak by było, to chcę wiedzieć: gdzie i ile. Tak przejrzyste przeznaczenie naszych składek zapobiegłoby marnotrawstwu, korupcji, nadmiernemu zatrudnieniu ludzi, destrukcji, dezorganizacji i demoralizacji tych służb – pracujących niby na naszą rzecz.
Tyle tragedii ludzkich, katastrof komunikacyjnych, górniczych, budowlanych czy ekologicznych mogłoby być inaczej łagodzonych i likwidowanych w skutkach. Z każdej katastrofy robi się wydarzenie medialne: mówi się o ludzkiej solidarności, łzach, traumatycznych przeżyciach czy zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Ludzie płacą pieniądze, a poszkodowani i ich rodziny jak nie mieli, tak i nie mają pomocy. Jeśli mają, to na pewno nie ci biedni, lecz ci mający odpowiednie kontakty lub stosunki. To ja powinienem decydować ile i komu mogę przesłać pieniędzy z moich zgromadzonych środków. Tragedie zdarzają się każdego dnia, czyż nie jest tragedią, że co miesiąc w wypadkach drogowych ginie około osób 70, a dwa razy tyle jest rannych. Czyż to, że w jednym miejscu zginęło 65 osób jest większą tragedią, niż to, że w 30 różnych miejscach zginęło 70 osób. Gdybym moimi środkami sam dysponował, to za pośrednictwem Banku ZUS lub Banku Zdrowia mógłbym indywidualnie skierować tyle, ile uznam za stosowne i temu, kogo ja wybiorą. Niestety, jest to zbyt proste, aby mogło być prawdziwe.
Przez 10 lat byłem radnym różnych szczebli i wiem jak się jest manipulowanym przez ludzi sprawujących władzę – z nominacji, a nie wyboru. Niestety, 90% środków w kraju jest w rękach ludzi właśnie z nominacji – najczęściej politycznej. Przez 15 lat demokracji, od 1990 roku zmieniały się ekipy rządzące, ale nie zmieniano przepisów, by następujący po sobie politycy zostawiali nasze ciężko zarobione pieniądze grabione na własny użytek lub na niby użytek przeznaczony dla nas.
Politycy mają to do siebie, że przyzwyczajają się do pieniędzy, którymi obracają pełniąc funkcję w naszym imieniu i niby dla naszego dobra. Najciekawsze jest to, że nie zauważają swoich wielokroć powtarzanych błędów, natomiast dostrzegają wady przeciwników – zgodnie z zasadą, iż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nie jest ważne, ile zarabiają, czy mówiąc kolokwialnie biorą za pełnienie funkcji służebnej. Nieważne, ile biorą, tu liczy się tylko to, co zostaje w kieszeni. Usta pełne frazesów, a wokół siebie bałagan i marnotrawstwo.
Posłużę się przykładem. Pewien człowiek, pełniąc funkcje kierownicze przez kilkadziesiąt lat, zauważał każdą żarówkę świecąca się w miejscach służących innym, ale nie zauważał, że uprawiając prywatną praktykę w miejscu pracy w godzinach lub po godzinach urzędowania, przez kilka godzin oświetlał od 3 do 5 pomieszczeń, za które płacił z pieniędzy podatnika, a nie z własnej kieszeni. W tym czasie tych żarówek paliło się od 10 do 20 przez dwie do czterech godzin. Kiedy jednak kończył praktykę, gasił wszystkie żarówki, w tym żarówkę na korytarzu, a drugą na zewnątrz przed drzwiami. Zawsze wytknął każde potknięcie innym, szczególnie tym, co mieli inne zdanie, tolerował natomiast niewiarygodne niedociągnięcia, nieterminowość itp., tłumacząc to jego chorobą lub innym losowymi przypadkami – zupełnie jakby los dotykał tylko wybranych.
Są równi i równiejsi – tak było, jest i będzie. Nie to jest najważniejsze, ale to aby mieć skalę porównawczą i punkt odniesienia. Dlatego też, aby ludzkim ułomnościom nie stwarzać okazji, należałoby obsadzać funkcje za pieniądze nasze – tylko na okres 4 lat, tak jak wybiera się prezydenta. Słyszę już falę oburzenia, a gdzie ciągłość decyzyjna, a gdzie odpowiedzialność. No właśnie, najlepszą próbą tego, co stworzymy niby dla dobra innych, jest życie po 4 latach w tym porządku. Dotyczy to tylko funkcji decyzyjnych począwszy od stanowiska z napisem „Kierownik”.
Sam tego doświadczyłem będąc radnym, kiedy przyszło mi żyć i realizować to, co uchwaliłem – nie biorąc diet radnego. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie jak wielka jest siła sugestii ludzi rozpartych w fotelach za moje pieniądze. Uważam, że każdy powinien spróbować chleba zwanego pracą na własny użytek lub pracy u kogoś prowadzącego własną działalność.
Osoby w mundurach (różnych kolorów), które po odejściu ze służby założyły własne firmy można by policzyć na palcach jednej ręki, natomiast do brania pieniędzy podatnika w związku ze stanowiskiem, jest chętnych co niemiara. A przecież będąc na takim stanowisku odeszli z własnej woli lub z woli innych. Jako ludzie mądrzy, wręcz kwiat inteligencji, winni pokazać własną przedsiębiorczość, kreatywność i przebojowość, biorą przecież całkiem niezłe wynagrodzenie, lepsze niż inne umarlaki na emeryturach lub rentach cywilnych.
Siła dominowania nad innymi za ich pieniądze jest zmorą cywilizacji. Cywilizacja miłości głoszona przez Papieża Jana Pawła II – Polaka jest przez wszystkich akceptowana pod warunkiem, że wszyscy są dla mnie, a nie my jesteśmy dla innych. I tak kisimy się w tym sosie nienawiści z miłością na ustach. Miast otwierać siebie i swoje serca na innych, my budujemy mury, stawiamy płoty, aby chronić to, co i tak nie jesteśmy w stanie skonsumować. Odgradzamy się od innych, jakbyśmy mogli to ze sobą zabrać lub jakby można wybudować mur czy twierdzę nie do zdobycia, chyba że posłużą one w przyszłości jako muzeum głupoty i ludzkiej naiwności. Temu służą między innymi bunkry, zapory, twierdze z XX wieku adoptowane później na relikty ludzkich naiwności.
Wiek XX był wiekiem ciała i jego słabości. Wiek XXI winien być wiekiem przyjaźni i miłości ludzi do siebie wzajemnie i do tego, co ludzi otacza. Tak powinno być, ale nie jest.

4. Jednowładztwo prowadzi do przestępstwa

Jak pisałem ludzie, którzy jeszcze parę lat temu sprawowali władzę po odejściu (dobrowolnym lub z konieczności) różnie są postrzegani. Generalnie społeczność nie darzy ich szacunkiem, chyba że są fachowcami, czyli mają zawód społecznie użyteczny. Wyjątkiem są tzw. społecznicy, czyli tacy naiwniacy, którzy kosztem własnego czasu, kosztem rodziny służą innym pomocą. Można ich nazwać złodziejami rodzinnego czasu na rzecz społeczności lokalnej. Do takich „zakręconych” i ja się zaliczam. W każdej społeczności lokalnej można policzyć ich na palcach jednej ręki.
Z perspektywy 40-tu lat dorosłego życia mogę powiedzieć, że mało miałem satysfakcji z działalności społecznej. Ale jak tu wytłumaczyć innym żeby mnie nie naśladowali? Czasami tylko na osłodę, albo dla wyrównania głupoty zagłosuję na człowieka i wybiorą go do tzw. bezradnych rajców różnych szczebli, np. wojewódzkich. Ale o tym później. Wrócimy do tych, którzy zakończyli karierę zawodową, polityczną, społeczna czy partyjną. Wielokrotnie władza jednej partii lub opcji doprowadza do wynaturzeń, wytwarza drobnych przestępców typu kolesiowo – zależnych. Nie przedrzesz się przez taką sieć pełną rodzinnych koligacji, danych sobie obietnic czy ukrytej złośliwości uzgodnionej na zebraniach partyjnych. Tam się decyduje: komu sprzedać majątek – oczywiście społeczny lub zbudowany w poprzednich czasach, kogo załatwić lub kogo sprowadzić do parteru, aby wiedział kto tu rządzi, gdzie jest jego miejsce.
Jak popatrzysz po urzędach, to wszędzie jest pleciona sieć byłych i nowych władców. Dochodzi do wymiany usług za wsadzenie kogoś z rodziny. Nie jest ważna fachowość, ale „who is who”. Nigdy mnie nie interesowały te sprawy, bo robiłem swoje, dopiero kiedy przyszło mi coś załatwić albo też uczestniczyłem w wyborach, to interesowało mnie: kto jest czyim szwagrem, córką, zięciem, teściowa czy synową. Jest tak dlatego, że nasz kapitalizm jest z socjalistyczną przeszłością. Nawet w dużych firmach prywatnych to ten co przy władzy przyjmie ludzi określonego typu, aby mieć kontrolę nad załogą. Wystarczy, że pojawi się fachowiec spoza kliki, to z miejsca jest bacznie obserwowany: czy nie zechce jakiegoś miernego, biernego, wiernego odizolować od rozkładania firmy w imię wspólnego dobra właściciela i załogi. Jeśli taki narazi się panującej w firmie władzy, to jest spychany poza nawias i nikt nie patrzy na jego fachowość. Ludzie nie lubią czuć się gorszymi, nawet jeśli takimi są.
Ciągle odbiegam od tematu, czyli od wybranego kierunku myślenia. Weźmy na przykład fakt jak selektywnie ocenia się ludzi i z nimi postępuje – bez względu na to jakimi są fachowcami. Ja przez cały okres 40-tu lat pracy w zawodzie lekarza weterynarii i pełnienia różnych funkcji nie miałem ani jednej skargi, ani jednego uchybienia wytkniętego przez różne instytucje kontrolne, nawet te wewnątrz zakładowe, a moja praca kontrolowana był setki razy. Mimo to zawsze byłem złym pracownikiem w oczach bezpośredniego przełożonego w czasach weterynarii państwowej, jak i później – po sprywatyzowaniu tej służby. Właśnie służba weterynaryjna mogłaby być przykładem płynnego przejścia z socjalizmu do kapitalizmu. W ciągu dwóch miesięcy w 1990 roku wszyscy lekarze otrzymali wypowiedzenia i po dwóch miesiącach robili to samo tylko na prywatny rachunek. Nie było żadnego „tąpnięcia”, chyba że marsz w górę. Wzrosła jakość usług, a przy tym stopa życiowa zarówno lekarzy, jak i hodowców. Myślę, że służba zdrowia w jakiejś części może wziąć z nas przykład. Nam nikt nie „dawał w łapę” za wyższą jakość usługi, było odwrotnie – to pacjenci korzystali.
Opowiem o moich perypetiach z kupnem lokalu. Pod koniec kadencji w 2006 roku łaskawie sprzedano mi 2/3 mieszkania zostawiając sobie 1/3 oraz pomieszczenie gabinetu weterynaryjnego – na przyszłą kadencję.
W 2006 roku zmieniła się władza, ale wcale nie zmienił się sposób myślenia, ani ta część służby, która mianowała się na państwową, rządziła się starymi metodami próbując przy tym uzależnić prywatnych lekarzy, aby mieć nad nimi władzę. Udało się to tylko we władzach samorządowych zawodowych poprzez objęcie funkcji kierowniczych. To jest już przyzwyczajenie do tej roli, tzw. kierownicy Rejonowych Inspekcji Weterynaryjnych przyzwyczajeni do rządzenia – jak mogli, tak utrudniali prywatyzację obiektów.
Wiadomo, przecież z kogoś trzeba żyć. Lepiej brać czynsz i mieć na własne potrzeby, a zawsze ma się takiego delikwenta w garści. Kiedy sprzeda się, to tylko raz, a pieniądze trafiają wtedy do Skarbu Państwa. Tak to przez 17 lat byłem okradany w majestacie prawa, ale bez żadnych praw, chyba że prawo do pracy – miałem płakać i płacić. Mało tego, te cuda wymyślono dla władz samorządowych szczebla gminnego, powiatowego i wojewódzkiego. Te kłamstwa były przyjmowane, bo byli to kolesie z jednej słusznej partii, ciągle komunistycznej, choć w różnych mundurkach. Wszyscy oni mianowali się obrońcami własności państwowej w imię kapitalizmu.
Tak też minęło 16 lat zabiegów o kupno mieszkania, które nawiasem mówiąc było budowane za moje pieniądze wypracowane dla Wojewódzkiej Weterynarii. Tak więc od 1970 do 1990 roku spłacałem mieszkanie czynszem, mimo że z moich pieniędzy zbudowane. Od roku 1990 do 2006 płaciłem czynsz za mieszkanie, które przywłaszczył sobie starosta od wojewody. Mimo podań o kupno obrońca własności państwowej, będąc zarządcą mieszkania, żył sobie dobrze otrzymując premie z mojego czynszu. Miało to miejsce dlatego iż człowiek bezpartyjny, z komunistycznym rodowodem uzgodnił z drugim kolegą – też z tym samym rodowodem metody działania.
Przyszli nowi, ale stare zostało. Znowu sprzedali 1/3 mieszkania, ale pomieszczenia gabinety już nie, powtórzyła się bajka od 17 lat, która mówiła, że nie wiadomo co z weterynarią i te pomieszczenia, które ja zajmuję, mogą być potrzebne dla rozbudowującej się administracji weterynaryjnej. Znaczy to tyle, że umowy najmu nie będą ważne, albo wykończy się mnie w imię rodzącej się biurokracji. Tak to zbudowany w 1970 roku obiekt za moje pieniądze, zagrabiony przez powstającą władzę i przekazywany prawowitej władzy spełniającej swoje funkcje w imieniu ludu dla ludu – przeciwko jednostce będącej członkiem tej społeczności. Tak wygląda nasza polska demokracja kapitalistyczna z socjalistyczną twarzą zwróconą przeciw jednostce.
Co do tego przestępczego procederu, to zarządzający wszystkimi obiektami i wydzierżawiający mnie obiekty przeznaczone do prowadzenia praktyki weterynaryjnej dopilnował, aby użytkowanie mediów typu: woda, prąd, ogrzewanie, ścieki – były możliwe do określenia i wyceny – celem ściągnięcia należności. Chwała mu za to. Oczywiście, o tym fakcie poinformował właściciela obiektu, czyli starostwo. W piśmie tym poinformował jednocześnie, iż za wynajmowane przez niego pomieszczenia będę płacił tylko za ogrzewanie, natomiast za inne media nie będę płacił. Pismo takie dotarło do starostwa, ale nikt o nim nie wiedział, chyba że kolega z zebrania partyjnego, tylko ludzie, w których gestii było dopilnowanie rozliczeń nic o tym nie wiedzieli. Wiedzieli natomiast, że ze mnie trzeba regularnie ściągać zobowiązania. Tak więc przez 17 lat władza w imieniu prawa nie rozliczała się za zajmowany lokal, ale mnie za podobny lokal naliczano 800 – 1000 zł. miesięcznie, natomiast za lokal zarządcy on sam wyliczył sobie 50 zł. miesięcznie, czyli dwudziesto krotnie mniej. Najlepsze było to, że ja działałem legalnie, a on bezprawnie na koszt podległej pracownicy i to często w godzinach urzędowania – za pieniądze urzędowe.

5. Ja i tak nie wierzę…

Pewnego dnia w 2006 roku przyszedł do mnie kolega z przykurczami kończyn dolnych spowodowanymi niedokrwieniem. Korzystał z pola magnetycznego przez dwa tygodnie. Przez 70 lat życia nazbierał w tych swoich żyłach kupę złogów, dlatego nie mogło się obejść bez wizyty u specjalisty. Trwało to miesiącami, chodził od jednego specjalisty do drugiego pomstując na czym świat stoi na wszystkich – nie omijając mnie. Oczywiście, on i tryb jego życia nie miały znaczenia, winni byli lekarze i ludzie, do których udał się po pomoc. W tym czasie operacyjnie udrożniono mu żyłę udową. Pozbył się w międzyczasie po kolei palców u nogi. Z energii i urządzeń poprawiających ogólny stan zdrowia i przywracających prawidłową homeostazę nie korzystał – uważając to za naciągania i oszustwo. Cierpiał tak przez dwa lata, aż w końcu poprosił mnie o ponowne zapoznanie go z Unitronem.
Nadmienić należy, że na początku tej drogi uczestniczył w spotkaniu z lekarzem prezentującym zalety i możliwości tego urządzenia, zadawał pytania, otrzymywał odpowiedzi, po których podjął decyzję o zakupie tego aparatu. Nabył go, po czym położył na szafie i nie stosował go, gdyż będąc w Warszawie jeden z pacjentów zasugerował, że ten jego kolega, czyli ja, nie jestem wobec niego w pełni uczciwy naciągając go na wydatek kilkunastu tysięcy złotych za aparaturę, której nikt nie zna, bo gdyby była taka dobra, to lekarze by ją stosowali, byłaby we wszystkich szpitalach, a nie tylko u szarlatanów i naciągaczy.
W jego życiu w trakcie zmagań z chorobami zdarzyło się nieszczęście, tragedia. Jego wnuczek miał wypadek na motorze, a miało to miejsce na innym kontynencie. Po wypadku ten młody człowiek zapadł w śpiączkę i trwała ona już 3 miesiące. Podczas kolejnego spotkania próbowałem go nakłonić, aby po konsultacji z tamtejszymi lekarzami jego córka zastosowała to urządzenie, gdyż ma ono atest pełnego bezpieczeństwa i jedynymi przeciwwskazaniami do stosowania są urządzenia elektroniczne wewnątrz organizmu: wszelkiego rodzaju pompy, stymulatory, rozruszniki. Przeciwwskazaniem była też ciąża fizjologiczna. Jaką decyzję podjęto, okaże się w przyszłości, może zdążę jeszcze zapoznać czytelników zanim oddam książkę do druku.

6. Wiara, naiwność czy głupota?

Z Joasią i jej mężem znamy się od bardzo dawna. Znajomość z większością moich przyjaciół, nieprzyjaciół miała swój początek z kontaktów ze mną jako lekarzem weterynarii. Najpierw był to kontakt służbowy: lekarz, pacjent i jego właściciel. Jak zwykle zaczynało się od kotka, pieska lub innego pupilka. Jeśli wizyta u doktora jest skuteczna i efektywna, to właściciele darzą doktora sympatią, a może nawet zabiegają o bliższa znajomość. Oczywiście, im więcej zwierząt, tym bliższe znajomości.
Na przełomie wieku XX i XXI pojawiły się u nas w Polsce zwierzęta orientalne i egzotyczne, np. strusie. Hodowle strusi pojawiały się i znikały. Dla jednych była to perspektywa na dobry biznes, a dla innych lokata zgromadzonego kapitału z przeorientowaniem na hodowlę. Prawda jest jedna, hodowla zwierząt, szczególnie strusi, to nie jest biznes dla początkujących. Byłem jednym z lekarzy weterynarii specjalizujących się w strusiach, zauważyłem, że na 5 hodowli prowadzonych przez znajomych wszystkie padły, a ich właściciele powrócili do swoich zawodów.
Jednymi z takich śmiałków byli ludzie, z którymi znałem się od lat. W okresie swojej prosperity stali się właścicielami dużego obiektu hodowlanego, położonego na wzgórzu z widokiem na okolicę. Z początkowych służbowych kontaktów z czasem nasze stosunki przemieniły się w bardziej towarzyskie. Stało się to na bazie interesów i wspólnych zainteresowań sferą artystyczną. Znajoma miała talent: pięknie malowała na jedwabiu, szczególnie kwiaty. Jej głęboka wiara sprawiała, że były to dzieła natchnione, pełne energii i przyciągały swoją mocą trudne do zdefiniowania uczucia. Po prostu miały głębię wyrazu i zachwycały licznych gości odwiedzających ich bar,
Ponieważ zawsze interesowali mnie ludzie nietuzinkowi, stąd nasze kontakty miały charakter więzi intelektualnej. Uważałem, że mogę im – jako ludziom przedsiębiorczym – pomóc w sytuacji w jakiej się znaleźli na przełomie wieków. Rzecz w tym, że zbyt słuchałem ich wersji zdarzeń tak życiowych, jak i losowych i nie pomyślałem, iż ich sytuacja wynika ze stosunku do przeszłości, a nie z obiektywnych racji. Przez sześć lat nasze kontakty zacieśniały się tak, że miałem przekonanie, iż to ja jestem ich rodziną, ojcem, matka, opiekunem, mecenasem i mentorem. Starałem się im pomagać nie licząc na wdzięczność czy rewanż. Każda moja ingerencja w ich sprawy z przeszłości i próba pomocy poprzez moich znajomych przybliżała mnie do stwierdzenia, iż oni nie chcą sobie pomóc, tylko oczekują od innych, a najbardziej od tych, którzy kiedyś będąc urzędnikami sprawili, że moi bliscy znajomi stali się zawiedzeni i rozgoryczeni w końcu – niezaradni.
Winę za tę sytuację zrzucali na urzędników, rodziców, rodzeństwo, kolegów, przyjaciół, a w końcu i na mnie. Nie można żądać od przyjaciół i bliskich zadośćuczynienia za swoją ułomność, porażki, a w końcu rozgoryczenie. W rozmowach ze mną winą za swoją sytuację obarczali wszystkich i nie pozwolili powiedzieć sobie słowa, że w życiu nie zawsze my mamy rację, szczególnie jeśli nie mamy pieniędzy, tylko same racje… Tak też zostali ze swoimi racjami, bez możliwości pomocy, obrażeni na cały świat, w tym także na mnie. Próbowałem jak mogłem, ale nie można tylko dawać nie otrzymując nic w zamian. Z tej znajomości nie skorzystałem nic w sferze moich potrzeb rodzinnych, o jakie ich prosiłem.
Dlatego też uważam, że nigdy nie można oczekiwać wdzięczności od tych, którym pomagam, tylko od tych, których Bóg nam przysyła do pomocy. Dlatego trzeba ludziom wybaczać ich złość, zachowanie, gdyż nie wiedzą, co czynią.

7. Jest miłość i zaufanie pacjenta do lekarza weterynarii, czyli Nordzik – pies bohater

W roku 2010 poznałem psa – Nordzika, czyli owczarka niemieckiego, rudego, średniowłosego. Nie pamiętam już co to było, prawdopodobnie przypadłość ze szczenięcych lat, czyli uraz kręgów i stany porażenne tylnych kończyn. Kiedy przystąpiłem do badania właścicielka Janina przekonała swego pupila, że pan doktor spróbuje mu pomóc używając do tego najnowszej technologii, czyli urządzenia zwanego Bion – medem. Wcześniej jednak musi dostać zastrzyk, aby to było „po lekarsku”, na co Nordzik patrząc to na panią, to na mnie położył się u moich kolan zupełnie zrelaksowany i wtedy Pani Janina powiedziała, że mogę z nim zrobić wszystko. Uwierzyłem, ale pilnie obserwowałem pacjenta. Podałem jeden zastrzyk, potem drugi, a pies tylko ufnie patrzył mi w oczy. Kiedy zastosowałem urządzenie typu Bion – med. pies położył mi głowę na kolana, polizał po ręce i wydał dźwięk zadowolenia „aaa”.
Po zabiegu właścicielka psa poprosiła go, aby wstał, gdyż wcześniej nie mógł chodzić, ani nawet utrzymać się na nogach. Na słowa: no co Nordzik, idziemy do domku, na twoje łóżeczko? Pies wstał i po schodach wszedł do domu, odwrócił głowę, zaszczekał dziękując i poszedł za swoją panią. Sam nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem, mimo że widziałem już wiele uzdrowień po Unittronie. Właścicielka Nordzika sama była zaskoczona zachowaniem pupila i jego zaufaniem do mnie, szczególnie, że wcześniej była z nim u mojego kolegi – specjalisty od psów, który nie był w stanie ani go zbadać, ani dać leków pod żadną postacią, twierdząc, iż powinna najpierw wychować tego kundla, a potem przychodzić go leczyć. Taka odmiana u Nordzika wynikała z psiej oceny podejścia lekarza do pacjenta i była wyrazem zaufania do człowieka i tego z czym przychodzi do pacjenta. Widać poznał, że Unittron to urządzenie, które niesie pomoc i ulgę w cierpieniu nie tylko ludziom, ale i zwierzętom.
Aby to wszystko zrozumieć proponuję trochę historii z życia mojego czworonożnego, rudego, dużego i z czarnym podniebieniem pacjenta. Prawdziwie Boskie jest to stworzenie, gdyż to, co on przeszedł od ludzi, a to, co im daje jest wyrazem uczuć prawdziwej miłości – niczym dar od św. Franciszka z Asyżu. Jako 4-tygodniowa kuleczkę bezduszny człowiek powiesił na drzewie na trzech haczykach używanych do łowienia ryb. Były one wbite w skórę szyi Nordzika. Nie widomo jak długo wisiał, aż zimnego, prawie konającego znalazła go pani Janina. Nie skarżył się, bo tak długo skomlał, aż stracił głos, rany na szyi były tak duże, że wyglądał jakby był żywcem skórowany. Po długotrwałej kuracji, opiece i czułości wróciła mu ufność do ludzi. Poznawał jednak tych, którzy byli źli z natury lub mieli złe zamiary.
Jako roczny pies uratował czteroletnią dziewczynkę tonącą w zbiorniku pełnym błota. Pies usłyszał krzyk dziecka tonącego w błotnistej wodzie zbiornika przeciwpowodziowego. Dziecko nie mogło wydostać się, bo brzegi zbiornika były wybetonowane strome i śliskie. Nordzik chwycił w zęby gałąź, zszedł do wody, podsunął dziecku gałąź i cofając się wyciągnął dziewczynkę na betonowy brzeg, a stamtąd ludzie odciągnęli dziecko na trawę. Ten fakt został opisany przez jednego z urzędników w Warszawie.
Drugi przypadek miał miejsce dziesięć lat później w Krośnie Odrzańskim, a właściwie nad jeziorem w pobliskich Łochowicach. Nordzik korzystał z kąpieli obok plaży dla ludzi kiedy to usłyszał krzyk dziecka. Wpadło ono w znacznym oddaleniu od ludzi do głębokiej wody i zaczęło się topić. Pies podpłynął do dziewczynki, chwycił za sukienkę i przyholował na płytszą wodę, dokąd akurat ratownik zdążył dopłynąć. Efekt tego był taki, że rodzice dziewczynki miast podziękować, zażądali zwrotu pieniędzy za uszkodzoną sukienkę. Oczywiście, psinie nikt nie podziękował.
Nordzik jako pies obywatelski, pełen ufności do ludzi i zwierząt, spacerując po mieści nigdy nikogo nie zaczepia, a raczej budzi zachwyt swoją masą i wyglądem. Jesteśmy przyjaciółmi i zawsze, kiedy się spotkamy, witamy się po przyjacielsku. Ot, obaj jesteśmy uczniami św. Franciszka z Asyżu.

8. Nie płacz krówko, pan doktor ci pomoże

Było to w latach 90-tych XX wieku, rzecz działa się we wsi Czarnowo. Późnym wieczorem odebrałem zgłoszenie, iż u krowy podczas porodu wypadła macica. Niby sucha informacja, a ile w tym krwi i brudnej roboty – pomyślałem sobie. Jak zwykle klnąc i pomstując na swój – weterynarza los, zbierałem sprzęt, leki i odzież ochronną. Był to znajomy rolnik, bo tylko w końcu tacy byli po moich 25-ciu latach pracy w jednym miejscu. Dla pocieszenia włączyłem w radiu muzykę i tak szybko dojechałem na miejsce. Zanim wszedłem do domu, zaszedłem do obory aby zapoznać się naocznie ze stanem pacjentki. Nie było wesoło. Po ciężkim porodzie wypadła jej macica wielkości worka ziemniaków. Wszystko to ociekało krwią. Zwierzę cierpiało i ledwo stało. Krowina patrzyła na mnie oczami pełnymi łez. Odwróciłem się i chciałem iść przebrać się w strój roboczy, który w tym przypadku lepszy byłby czerwony, a nie biały, jak na doktora przystało. Zrobiłem krok do przodu i wtedy zastąpiła mi drogę sąsiadka gospodarza, mówiąc te słowa: przynajmniej byś pan poklepał krowinę po zadzie i powiedział, że zaraz pan przyjdziesz jej ulżyć. Odruchowo zrobiłem krok w tył, klepnąłem pacjentkę po zadku, bezkarnie, bez żadnych posądzeń, mówiąc: no, stara, zaraz przyjdę i ci ulżę, niech się tylko przebiorę. Sąsiadka na to, że dobre i tyle, bo bydlę wszystko rozumie, a może i więcej niż niejeden człowiek. Idąc do domu pomyślałem sobie: pewnie baba ma rację, bo jak pamiętam – zawsze ze zwierzętami rozmawiała.
Podczas wielokrotnych moich wizyt każdego roku, na przestrzeni 20-tu lat, nigdy nie było u niej problemów, gdyż zwierzęta zawsze robiły to, co gospodyni kazała. Niezmiennie też się z tego powodu dziwiłem i mówiłem do towarzyszących mi pracowników: zobaczcie, jak one się rozumieją, lepiej niż między ludźmi. Idąc razem z sąsiadką z obory do domu, a było to z 10 metrów, spotkaliśmy gospodynię, która wyglądała na bardziej chora niż jej krowa. Po prostu nogi jej się plątały i podobnie jak jej podopieczna nic nie mówiła, mimo ze próbowała. Chyba cierpiała, bo oczy miała pełne łez.
Na szczęście z gospodarzem można było normalnie rozmawiać, więc wydałem polecenia i poszedłem się wreszcie przebrać. Kiedy pojawiłem się ponownie w oborze, było już pościelone świeżą słomą, w kacie stało wiadro z zimną wodą, a na stołku była miska z ciepłą wodą, obok mydło i ręcznik. Podałem krowie znieczulenie nadoponowe, aby zwierzę nie cierpiało, nie wstawało i aby znieść odruchy parcia podczas wkładania macicy. Dla niewtajemniczonych: objętość macicy po wypadnięciu zwiększa się dziesięciokrotnie! Kiedy krowina nie cierpiąc już i leżała na czystej słomie, niczym w pościeli, razem z sąsiadką pojawiła się gospodyni. Sąsiadka przyniosła czyste prześcieradło, aby na nią położyć ciągle leżącą poza organizmem macicę. Natomiast gospodyni siadła przy głowie krowy, głaskała ją i coś do niej mówiła.
Przystąpiłem do pracy próbując włożyć z powrotem wyparty narząd rodny. Gospodarz polewał macicę, a przy okazji i mnie przyklejonego do niej, zimna wodą z płynem dezynfekcyjnym. Obracając się z boku na bok, w niby czystej oborze, ze świeżą ściółką, wyglądałem jak gąbka, w która wsiąkła cała krew z macicy oraz gnojówka z obory. Od czasu do czasu ktoś stawał z tyłu tak, abym mógł się zaprzeć nogami i z całej siły wpychać wypadły narząd na swoje miejsce. Organizm, pomimo znieczulenia, starał się wyprzeć na powrót macicę jako obcy narząd, który był zimny, powiększony i silnie zastoinowo przekrwiony. Męcząc siebie i krowę przez około godzinę, nie zauważyłem, że krowa leży spokojnie z łbem na kolanach gospodyni. Jedną wolną ręką poklepałem krówkę po zadzie i jakby to przesądziło – krowa przestała przeć, a macica wróciła na swoje miejsce.
Leżąc tak na mokrej ściółce, oblany potem, krwią i śluzem z macicy, oparłem głowę na zadzie pacjentki, z ręką w środku czekałem aż macica się ociepli, czyli napłynie do niej ciepła krew, co sprawi, że macica nie będzie już ciałem obcym. Leżąc tak i chwilowo odpoczywając pomyślałem, że i tak ja mam lepiej, bo leżę sobie z głowa na pośladkach pacjentki, na co nie może pozwolić sobie mój kolega lekarz ginekolog.

9. Z życia nie ludzkiego lekarza wzięte przypadki – ciąg dalszy

Urodziłem się 28 listopada 1946 roku we wsi Sobień trzy kilometry lasem od gminy Białaczów, województwo kieleckie, w rodzinie małorolnego chłopa na kolonii Łuby. Zima była wówczas mroźna, daleko od szosy, więc kiedy zrobiło się trochę cieplej i śnieg przestał padać, Matka postanowiła pójść do gminy i do księdza, aby zarejestrować moje urodzenie. Podała, że urodziłem się 2 stycznia 1947 roku i tak to poszło w dokumenty wszelkie. Takim to sposobem byłem o rok młodszy przy zapisywaniu do szkoły i rejestracji do wojska.
Moja edukacja rozpoczęła się wcześnie, bo w piątym roku życia. Od szóstego roku poszedłem do szkoły podstawowej w Sobieniu, a że miałem o sześć lat starszą siostrę, przy której się przyuczałem, więc nauczycielka postanowiła mnie przesunąć do drugiej klasy, ze względu na posiadane umiejętności w mowie i piśmie. W 1953 rozpocząłem edukację w Szkole Podstawowej w Sobieniu, a ją zakończyłem w 1959 na sześciu klasach, bowiem do ostatniej klasy Mama przeniosła mnie do Szkoły Podstawowej nr 1 w Końskich, aby umożliwić mi dalszą edukację, a także ze względu na wysoki poziom nauczania w tym mieście. Szkołę tę ukończyłem w 1960 roku, a następnie zostałem przyjęty do „ogólniaka” w tym samym mieście.
Zanim rozpoczniemy opowieść o dalszej edukacji, trochę treści z wcześniejszego życiorysu. Od piątego roku życia pasałem krowy z Babcią Maksymową wykonując jej polecenia w przerwie, kiedy nie trzymałem się jej pasiastej spódnicy. Dla mnie była to wówczas bardzo stara babcia, a miała może około 50 lat. Kiedy chodziłem do szkoły, to krowy pasałem po zajęciach. Lekcje odrabiałem przy lampie naftowej, a radia słuchałem z „pionierka” na baterie – duże niczym akumulator samochodowy. Zawsze starałem się odrobić wcześniej lekcje, by móc razem z Ojcem słuchać Radia Wolna Europa. Ojciec co chwila wychodził rozejrzeć się, czy aby ktoś z sąsiadów nie podsłuchuje naszego radia po to, by wczesnym rankiem móc nas zadenuncjować do UB, później – SB. Ojciec bowiem nie zgodził się wstąpić do spółdzielni produkcyjnej, czyli kołchozu, dlatego był pod specjalnym nadzorem tychże służ.
Mieszkaliśmy na kolonii o czterech gospodarstwach. W środku lasu, w przysiółku Łuby, oddaleni od Łubów o jeden kilometr, które to Łuby – podobnie jak my – były częścią składową wsi Sobień. Wieś nasza była wsią partyzancką, a partyzantka ta była wszelkiej maści i różnych odcieni. Co najmniej tak, jak to było z partiami politycznymi w latach 90-tych XX wieku w III Rzeczpospolitej. Sąsiedzi z dziada pradziada wiedzieli o sobie wszystko, tak więc Ojciec wiedział kto jest kim. Kto donosi i na kogo, przed kim trzeba się pilnować, a kto jest niepewny i słaby, szczególnie jak przyciśnie go UB. Dlatego już od małego upominano mnie kogo unikać, z kim gadać, od kogo brać cukierki, a przed kim uciekać. Wiedziałem też do kogo iść na kolana i do kogo się bez strachu przytulić. Babci Maksymowej miałem zawsze odpowiadać: nie wiem, nie słyszałem, na co babcia odpowiadała „siakrew”, taki mały, a taki wyszkolony i wtedy zawsze kazała mi znaleźć krowy i przygonić tak, aby je było widać. Ponieważ bardzo bałem się lasu, więc cały czas krzyczałem: Babciu Maksymowo, gdzie jesteście? Na co babcia odpowiadała: no jestem, jestem i chowała się za krzaki. Tak to przez ponad rok nauczyłem się paść krowy, oswoiłem się z lasem, a Babcia Maksymowa miała uciechę, że trochę mi nadokuczała i nastraszyła. Takie to było jej życie i cała jej radość, gdyż szczęścia w rodzinie nie zaznała.
Te pierwsze lekcje życia zawsze wspominam z rozrzewnieniem i zadumą nie nad losem moim, lecz Babci Maksymowej, mojej babci rodzonej i moich Rodziców. Kiedy poszedłem już do szkoły, przynosiłem mojej Mamie – oprócz trosk, wiele radości, gdyż byłem jej upragnionym synem i nadzieją. Wiem tylko, że Rodzice poświęcili się całkowicie, aby nas – dzieci wychować i wykształcić. Wzięli sobie to za punkt honoru. Dzięki ustrojowi socjalistycznemu udało się im to w 100% zrealizować.
Ojciec, jako chłop małorolny, dorabiał „na mularce”. Raz w tygodniu, jak przyjeżdżał z roboty, przywoził kilogram kiełbasy, której smak pamiętam do dziś, szczególnie kiedy po zjedzeniu trzech kromek swojskiego, matczynego chleba – nosem przesuwając plasterek kiełbasy – mogłem go w końcu zjeść – delektując się smakiem. Na szczęście zawsze nadchodził wieczór i noc, a wtedy Matka po całym obrządku szła doić krowę, a za nią młodsza siostra, ja, pies i kot. Tak to stojąc w drzwiach obory czekaliśmy aż Matka odcedzi mleko w czystej pieluszce i naleje nam pełne półlitrowe emaliowane kubki, a kotu i psu wleje do miski mleko pół na pół z wodą. Wtedy myśleliśmy na pewno, że my to mamy szczęście i dobrze, iż nie jesteśmy zwierzętami. Pewnego wieczoru, kiedy tak piliśmy to mleko, Mama z Ojcem wspomnieli jak to przyszliśmy na świat i jak nas Babcia Maksymowa odbierała. Jak to starsze dzieci biegały do lasu, aby nazbierać kory z krzaków „smrodyny”, którą później gotowano aż nabrała koloru jodyny i używano ją do dezynfekcji. Matka zawsze starała się, abym był schludnie i czysto ubrany, mimo że do szkoły chodziłem przez las, po piasku, a na odcinku 2 kilometrów szedłem do szkoły pod górkę. Po drodze mijałem groby dwóch partyzantów.
Jako że byłem ciekawski, to znałem historię swojej okolicy z czasów II wojny światowej, szczególnie historię partyzantów, którzy przez nasze Łuby przechodzili jak przez drogę: tam i z powrotem. Raz gonili wroga, a z powrotem uciekali. Szczególnie koniec II wojny światowej obfitował w dramatyczne przeżycia całej mojej rodziny, a związane było to ze zmiana frontów. Ponieważ Ojciec musiał ukrywać się w lesie, dlatego mama ze starszą siostrą służyły za sanitariuszki, praczki, kucharki, powierniczki i słuchaczki wyznań żołnierzy i partyzantów o różnej przynależności. Ojciec mieszkał w domu tylko za dnia, o zmroku szedł do lasu, w którym wykopał sobie ziemiankę tak dobrze zamaskowaną, że nikomu nie udało się jej wykryć. Żył tak przez cztery lata – jak człowiek lasu. Należy nadmienić, że Kielecczyzna, w tym lasy od Końskich, Przysuchy, Żarnowa i Opoczna, były terenem działam partyzantów różnego autoramentu. Jedni wykorzystywali partyzantkę na szaber i grabieże, inni podszywali się pod Armię Krajową, inni pod Bataliony Chłopskie, a jeszcze inni pod Gwardię Ludową. Jednak miejscowi ludzie wiedzieli, którzy są prawdziwi, a którzy to szabrownicy.
Były jeszcze fronty niemieckie, sowieckie, które zawsze jakoś nie omijały mojego domu i mojej Mamy – wówczas młodej kobiety i matki małej dziewczynki. Mieszkając w lesie skazana była na ludzi walczących, a odwiedzających nasze gospodarstwo. Każdego trzeba było oprać, opatrzyć, odpchlić i jeszcze nakarmić. Matka wychodziła z założenia, że każdemu trzeba pomóc – nawet wrogowi. A zresztą po czym poznać wroga? Czy po mowie, czy po czynach? Ojciec dniami polował w lesie i znosił dziczyznę, aby było czym „gości” częstować. Dodam, że ojciec jeszcze wytwarzał „walutę”, bez której nie było życia, a właściwie przeżycia – samogon. Wszyscy nieprzewidziani goście wiedzieli, że Matka nie jest sama, bo skąd by wzięła to wszystko, co jest ludziom potrzebne do życia, nie pracując na to. Po latach wojny, kiedy Rodzice opowiadali sobie o minionych czasach i przeżyciach, ja w kącie siedząc chłonąłem te opowieści wszystkimi zmysłami i tylko wtedy nie rozrabiałem. Byłem bardzo ruchliwy, nawet siedząc na łóżku w kuchni, kręciłem się w kółko. Kiedy Mama pytała się: dlaczego nie mogę grzecznie usiedzieć, odpowiadałem jej, że to nie ja biegam, tylko same moje nogi, a ja nie wiem jak je zatrzymać. Rozbrajałem takim stwierdzeniem moją Matkę i zamiast klapsa, dostawałem całusa.
Teraz, po latach, też się zastanawiam dlaczego zamiast siedzieć spokojnie na d…, szukam guzów lub przynajmniej kłopotów zajmując się cudzymi sprawami, jakbym swoich miał mało. Myślę sobie, że to przez nogi, które jak w dzieciństwie same chodzą i nie mogę ich zatrzymać i aby nie było pustego przebiegu – cos tam przy okazji robię. Myślę też, że moją postawę – szczególnie wobec będących w potrzebie – wyssałem z mlekiem Matki, która chcąc mnie uchronić przed ciosami losu, dawała wskazówki jak postępować z ludźmi. Nie udało jej się jednak wyplenić ze mnie ufności i bezinteresowności. Mam to po ojcu, który był najstarszym dzieckiem w wielodzietnej rodzinie. Jego rodzice, a moi dziadkowie zmarli na gruźlicę w wieku 32 lat, osierocając 12 dzieci. Dziadkowie żyli po Bożemu, zgodnie z zasadą: co rok, to prorok. Tak więc Ojciec mój w wieku 13 lat stał się „ojcem” dla swojego licznego rodzeństwa. Można sobie tylko wyobrazić przez co musiał przejść, szczególnie że nigdy w życiu nie żalił się na los, tylko za punkt honoru przyjął, że wychowa, wykształci, pożeni i dopiero wtedy sam założy rodzinę. Należy nadmienić, iż sam był chory na gruźlicę. Jak założył, tak prawie dokonał. Nie wyszło mu przy najmłodszym bracie, którego ożenił już po swoim ślubie. Moja Matka nie mogła tego pojąć, że sam nic nie posiadając, wywianował brata za pożyczone zresztą pieniądze.
W czasie II wojny światowej i po wojnie rodzeństwo Ojca nadal traktowało jego dom jak swój i domagało się, aby nadal utrzymywał ich nowe rodziny – kosztem swojej. Matka wściekła się i przejęła rządy w rodzinie odsadzając przy tym rodzeństwo Ojca od cycka. Kiedy to się stało Kostek, bo tak nazywano mojego Ojca, stał się wrogiem numer jeden dla swoich nie rodzonych „dzieci” i tak właściwie zostało aż do śmierci. Cześć z tych dzieci zginęła w czasie II wojny światowej, a cześć zmarła po wojnie. Reszta zaś nigdy nie pogodziła się z tym, że trzeba zacząć żyć na własny rachunek.
Natomiast moja Matka nigdy nie pogodziła się z tym, że po Ojcu przejąłem jego naiwność, wrażliwość, głupotę i chodzenie prostymi ścieżkami. Myślę, że te cechy są z jednej strony przekleństwem, a z drugiej – błogosławieństwem. Współczuję tylko mojej żonie, ze musi je akceptować, bo innego wyjścia nie ma.
Teraz, kiedy rozmyślam czasami nad minionym życiem, myślę, że duszę mam swoją, ale skażoną cechami przekazanymi przez Rodziców w równych częściach. Ja mogę to zaakceptować, mogą to zaakceptować moi znajomi, koledzy, bo o przyjaciół trudno, ale dlaczego rodzina musi cierpieć. Widocznie takie są wyroki Boskie.
Tak to przeplatają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, które to kategorie czasowe mają dla nas – istot ludzkich – różne znaczenie w różnych okresach życia. Jest w nas potrzeba określenia czasu i miejsca zdarzenia, które to zdarzenie jest czystym doświadczeniem po to, aby umieć wyciągnąć wnioski na przyszłość, gdyż historia zatacza krąg – z naszym udziałem. Bywa jednak, że my sami stwarzamy pozory, które dla inny są faktami.
Moi Rodzice mieli ambicję, aby ich dzieci były wykształcone, gdyż stwarzało to szansę na lżejszą pracę niż praca w polu, którą znali jako najgorszą, najpodlejszą formę egzystencji. Byli na nią skazani i nie byli w stanie się wyzwolić, jedynie poprzez następne pokolenie. Ojciec często powtarzał i wpajał mi pewne mądrości ludowe, które z reguły okazywały się prawdą. Weźmy pierwsze z brzegu przykłady: „Wszyscy od myszy do cysorza, żyją z pracy gospodorza” lub „Żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał” i „Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć”.
Ponieważ praca na roli w pierwszych latach powojennych była najbardziej upokarzająca, prawie niewolnicza, więc Matma robiła wszystko, by umożliwić nam dalszą naukę. To z kolei stwarzało pozór bogactwa, gdyż we wsi na 120 domostw, tylko kilku rolników kształciło swoje dzieci. Muszą być bogaci, dorobili się na partyzantach skoro stać ich na taki wydatek. Znaleźli się tacy, którzy już po wojnie postanowili w nocy na nas napaść i okraść. Mimo gróźb, bicia, przypiekania żelazem nic nie mogli wziąć, bo nic do wzięcia nie było, a biedy to nikt nie potrzebuje. W końcu rozsierdzeni rabusie odeszli – przedtem robiąc wiele szkód. Na szczęście dla nas nie odebrali nam życia. W innym miejscu zdobyli większy łup, ale też mieli pecha, gdyż zostali złapani i później ponieśli karę. Wydaje mi się, że ta cecha pozornego bogactwa przylgnęła do mnie stwarzając w moim życiu same kłopoty. Dla mnie posiadanie nigdy nie było celem, a pieniądze nie miały znaczenia, gdyż nie trzymały się mnie, wręcz uciekały do innych. Dlatego też nigdy nikomu niczego nie zazdrościłem, zawsze cieszyłem się z cudzego szczęścia, powodzenia czy pomyślnego losu.
Zawsze interesowali mnie ludzie inni, odmieńcy, szaleni, zwariowani, nietypowi i od najmłodszych też lat lubiłem przebywać tam, gdzie się coś działo, gdzie były muzyka czy teatrzyki. Moje zainteresowania zawsze krążyły wokół zjawisk nietypowych, które można było doświadczyć inaczej niż wszyscy. Po latach doszedłem do wniosku, że to czego się nauczyłem w życiu, było mi potrzebne w pracy, egzystencji, ale oprócz tego istniał drugi świat, który poznawałem i doświadczałem sam lub w taki sposób, w jaki czyniło to niewielu. I to dopiero było ciekawe i dawało przeżycia, a także zdolności, którymi posługiwałem się niosąc pomoc innym potrzebującym – podobnie jak ja – innych doświadczeń z innych źródeł mocy.
Ta chęć poznania, doświadczenia i przeżywania pojawiła się kiedy uczyłem się religii w 11-tej klasie w ogólniaku w Świdnicy. Były to okazje do dyskusji o wierze, Bogu, poszukiwaniu sensu życia. Kontynuacją tego typu poznawania był udział w rekolekcjach czy też innych spotkaniach duchowych w Katedrze Biskupiej we Wrocławiu na Ostrowie Tumskim. Tam rozbudzono we mnie ciekawość poznania życia w innym wymiarze – nie tylko tym ziemskim.
Kiedy po studiach rzuciłem się w wir pracy zawodowej wszystkie te ideały przeszły na dalszy plan, bo była rodzina, praca, a właściwie harówka od świtu do nocy, a często – jak to w zawodzie weterynarza – noce też miałem nieprzespane. Był człowiek młody, silny i głupi, więc to wszystko miało sens. Kiedy niezauważenie zaczęły pojawiać się problemy ze zdrowiem, zmęczenie i poczucie bezsensu tego, co człowiek robi, wtedy wróciły rozmyślania nad sensem egzystencji, nad wiarą, religią i w konsekwencji Bogiem jako źródłem i celem człowieka w drodze do poznania.
Poznawałem różne formy i postaci Boga wyznawane na Ziemi. Dało mi to przekonanie i utwierdzenie się w wierze katolickiej, iż idąc tą drogą życie ma sens, podobnie jak i inne formy bycia. Zrozumiałem pojęcie Boga, zasady wiary oraz sens słów, których słuchałem podczas mszy, ale ich przedtem nie rozumiałem. Wszystko to stało się po wizycie u Ojca Świętego Jana Pawła II w 1989 roku. Wtedy zrozumiałem, iż w życiu, a człowieka szczególnie, nie istnieją przypadki, lecz kolejne, następujące po sobie zdarzenia, które w konsekwencji prowadza do Boga jako istoty określonej nieskończonością, jednością, bytem nieokreślonym, a zarazem wszystkim, co było, jest i będzie, czyli wszystkim, co znamy, wiemy, odczuwamy, przeżywamy czy oczekujemy. Tak więc zacząłem odczuwać piękno nas otaczające, piękno istot żywych i natury martwej, piękno ludzkiej pracy i ludzkiego talentu, piękno ludzkiej myśli spisanej, wypowiedzianej, nawet tej, która krąży we Wszechświecie, aby inni mogli się nią pożywić po wsze czasy, ciesząc tych, którzy przyjdą po nas i będą kontynuować nasze dzieło stworzone z myślą o potomnych, dla ich dobra, a nie na ich udrękę. Stąd wszelkie formy negatywnych zachowań ludzi nie powinny być wzorem do naśladowania, gdyż prowadzą do ich powielania i unieszczęśliwiają innych. Dlatego też popieram wszelkie formy piękna i miłości, które ludzie pozostawiają po sobie, aby do innych przemawiały, szczególnie wtedy, gdy zwątpią i będą poszukiwać sensu i drogi innej niż ta, która idą.
Tak trudno spotkać ludzi, którzy nadają na fali spokoju, miłości i radości życia. Stąd cytat z wiersza Księdza Twardowskiego Spieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą winien być wyryty na ołtarzach nie tylko świętych, ale i w ludzkich sercach. Świat niewidzialny, poznawalny jest sercem, zmysłami, a nam się wydaje, że wystarczy kontynuować to, co inni uznali, a zrozumiemy sens istnienia. Nic bardziej błędnego, przecież oni, którzy byli, szczęścia nie znaleźli, więc niech każdy z nas szczęścia szuka w miłości szeroko pojętej pamiętając, że Bóg jest tylko i wyłącznie miłością, a nie tym, co każdy Mu przypisuje.
Mieszkałem w Końskich, uczyłem się w ogólniaku i uczestniczyłem czynnie w życiu szkoły. Zawsze starałem się równać do najlepszych. Ponieważ ci najlepsi byli najlepsi w jednym, a najgorsi w innym – starałem się unikać sytuacji, w których mógłbym być „wrobiony” w afery, które rzutowałyby na moją dalszą edukację. Miałem świadomość, że mnie nikt nie wykupi, nikt nie wybroni i nikt się za mną nie wstawi…
Mimo moich starań efekty w nauce były marne gdyż zaległości było dużo. Zawsze ciągnęło mnie do pracy społecznej na rzecz środowiska, w którym żyłem oraz do sportu – gdyż tutaj miałem szansę wygrać – jeśli się przyłożę. Zawsze też pamiętałem o maksymie, iż lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Tak więc dużo uczyłem się, uprawiałem sport i jadłem, jadłem, jadłem… Aby najeść się do woli, to jako mieszkaniec internatu byłem stałym ochotnikiem do dyżurów w stołówce. Miałem szczęście, bo tego nie lubił. Ja też nie przepadałem za tą funkcją, ale fakt, że tylko w ten sposób mogłem najeść się do syta przemawiał do moich potrzeb życiowych.
W drugim roku nauki w liceum, czyli w tamtych czasach w 9-tej klasie, co tydzień na wychowaniu fizycznym nauczyciel przesuwał mnie z ostatniego miejsca w szeregu o jedno miejsce do przodu. Było to zawsze przedmiotem kłótni, a w konsekwencji – złego stopnia. Okazało się pod koniec roku, że to nie moja wina tylko mojego wzrostu, bowiem co tydzień rosłem o 1 centymetr. Tak więc w 3 klasie liceum byłem już na trzecim miejscu w szeregu, zamiast zajmować ostatnie – jak to było w drugiej klasie. Ponieważ równocześnie uprawiałem intensywnie różne sporty (biegi, skoki, kulturystykę, siatkówkę i piłkę ręczną), koledzy, którzy na początku dawali mi wciry, zaczęli czuć respekt. A ja, mimo iż byłem niespotykanie spokojnym człowiekiem, to w kaszę nie dałem sobie dmuchać. Tak to ucząc się, uprawiając sporty osiągnąłem minimalnie średni poziom, ale stabilny, co w tamtych czasach i w tej szkole było dużym osiągnięciem. Ocena 3 w pięciostopniowej skali stanowiła o mocnej pozycji wyjściowej przy startowaniu na studia.
Kiedy już przebrnąłem przez 10-tą klasę liceum, zostałem przeniesiony do 11 klasy Liceum Ogólnokształcącego w Świdnicy Śląskiej. Należy dodać, że idąc tak szybko w górę ze wzrostem, równolegle zaczął pojawiać się problem z mową. Zacząłem się zacinać, szczególnie wtedy, kiedy rozpoczynałem zdanie. Koledzy wykorzystywali tę moją wadę i zmienili moje przezwisko z „paczka” na „pistolet”.
Kiedy przeniosłem się z Końskich do Świdnicy Śląskiej, ważny był mój start w nowej klasie i odpowiednie zaprezentowanie się. Specjalnie spóźniłem się, aby wejść do klasy odstani. Mając świadomość zacinania się wpadłem do klasy i głośno zaintonowałem: panie profesorze, ja jestem ten nowy, który doszedł do pana klasy. Szybko uświadomiłem sobie, że nie zaciąłem się nic a nic, więc pomyślałem: chłopie, przezwyciężyłeś swoją słabość. Kiedy profesor przyglądał mi się bacznie, ja idąc za ciosem lustrowałem już klasę i patrzyłem, w której ławce usiąść, chodziło mi oczywiście o sąsiedztwo dziewczyn. Jedna od razu rzuciła mi się w oczy, ale ja jej nie, co było widać po jej minie. Na szczęście profesor usadowił mnie w sąsiedniej bocznej ławce, wiec miałem czas na opracowanie taktyki zdobywczej.
Jak nadmieniłem wcześniej, poziom w poprzedniej szkole był wysoki – mimo niskich stopni, wiec w nowej szkole zabłysnąłem już na samym początku. Wkrótce okazało się, że pobyt w tej ostatniej klasie liceum był najpiękniejszym okresem w moim życiu. Wszystko mi się wtedy udawało – oprócz miłości, ale postanowiłem tę sprawę odłożyć na później. Najpierw matura, później studia, a reszta sama przyjdzie. Jak pomyślałem, tak też się stało. Dziewczyna, która spodobała mi się od pierwszego wejrzenia w 11-tej klasie, po pięciu latach została moją żoną. Do wytrwałych świat należy, przegrywa tylko ten, który nie chce wygrać.
Na egzamin na weterynarię przyjechałem autobusem i kiedy trafiłem na miejsce nie miałem już czasu na wywiad i giełdę. Asystent poprowadził na salę, posadził, dał kartkę, pióro i kazał czekać na temat. Po pierwszym dniu, po egzaminie pisemnym, poszedłem do akademika „Centaur”, aby przenocować, gdyż następnego dnia była rozmowa egzaminacyjna. Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, więc portierka dała mi klucz do pokoju obok, z którego to przed chwilą wyjechali nowo upieczeni lekarze weterynarii. I znów samo życie: nie było nic, prócz całej kupy materaców. Na ścianach wisiały majtki damskie – barchanowe, jakieś resztki damskiej bielizny oraz jeden szlafrok damski. Były jeszcze puste butelki w dużej ilości, które to szybko zamieniłem na litr mleka i pół chleba. Kiedy pożywiłem się co nieco, próbowałem się uczyć, ale nic z tego nie wyszło. W końcu ubrany w damski szlafrok położyłem się na łóżku ze sprężynami, obłożyłem się materacami i twardo zasnąłem. Nad ranem wtargnęli do mojego pokoju koledzy lekarze weterynarii – byli właśnie po dyplomach. Poczęstowali mnie winem „patykiem pisane” i konserwą. Tak więc o czwartej nad ranem wypiliśmy za ich sukces i za moją przyszłość. Toast był szczery, gdyż oni poszli do pracy, a ja zdałem na studia.
Alkohol towarzyszył mi w czasie studiów, ale mając na uwadze moją dotychczasową drogę i doświadczenie z życiem miarkowałem, aby nie przekroczyć granicy. Zresztą Bóg czuwał nade mną, bo gdy piłem „jabcoki”, to męczyła mnie zgaga, więc unikałem taniego towarzystwa – zgodnie z nauką, iż lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć.
Już jako student III roku Wydziału Weterynarii musiałem spędzać wakacje na wsi pełniąc rolę gospodarza, gdyż Ojciec uległ wypadkowi i trafił do szpitala. Ojciec mój był tak perfekcyjny i akuratny, że musiał zerwać gruszki z czubka drzewa o wysokości około 5 metrów. Aby tam wejść, ustawił drabinę i podparł ją w połowie dwoma podpórkami na krzyż. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że Ojciec wszedł o jeden szczebel za wysoko i zgodnie z prawem fizyki osunął się na ziemię, a gałęzie gruszy zamortyzowały nieco ten upadek. Skutki były jednak poważne i Ojciec trafił do szpitala, a ja zamiast na jakimś studenckim obozie, wylądowałem w Łubach na roli. Przyszło mi wymłócić zboże, zanieść na strych, wyrzucić gnój z obory, zawieźć go na pole, rozrzucić widłami i zaorać to pole. Piszę tak szczegółowo, bo teraz te czynności wykonuje się inaczej, no chyba że ma się działkę dwuarową, a nie pole.
Moje pole miało 3 hektary, a ja miałem po wakacjach zdawać egzamin z angielskiego. Dlatego też na pole jeździłem konikiem z książkami od angielskiego. Nasze pole leżało przy drodze, którą ludzie chodzili do stacji kolejowej. Przyjąłem taką strategię: w jednym końcu zagonu położyłem książkę otwartą na jednej stronie, zaś w drugim końcu – na innej stronie. Innym razem był to słownik. Tak to idąc za konikiem, który ciągnął pług powtarzałem dość głośno zdania w języku angielskim. Problem polegał na tym, że kiedy je mówiłem po angielski – koń szedł rytmicznie i spokojnie. Jak przestałem mówić – koń się zatrzymywał. Wtedy ja, w ramach przerywnika, wołałem: wio, Kasztan i Kasztanek szedł dalej. Kiedy doszliśmy do końca zagonu, przewracałem stronę lub powtarzałem to, co już się nauczyłem i tak przez całą długość zagonu. Tak więc wykorzystując silę mięsni i zdolności umysłu opalałem się przy okazji i zażywałem relaksu niczym prawdziwy parobek.
Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie ludzie, którzy przechodzili drogą, usłyszawszy mój głos, chowali się do zagajnika i słuchali z kim to ja gadam i co gadam. Niewiele z tego rozumieli, ale mieli temat do dyskusji w drodze do stacji, w pracy i w domu. Moje zachowanie wzbudziło zainteresowanie miejscowych, wręcz wywołało niepokój. Obawiali się nawet, czy ja przypadkiem im nie zagrażam. Okazało się, że miejscowi czekali tylko na okazję, która to okazja nadarzyła się kiedy Matka pojechała rowerem do wsi po zakupy – wtedy starali się wyciągnąć od niej jakieś informacje. Ona jednak nie reagowała, wtedy otoczyli ją w koło i w końcu zapytali wprost: słuchajcie Kostkowo (bo tak tam nazywano moją Matkę, po mężu Stanisławie Konstantym), po co wy tego swojego chłopoka posyłota do szkół? No jak to po co? Żeby się uczył i był lekarzem weterynarii. Na co oni odpowiedzieli: nie widzita Koskowo, ze jemu się w głowie pomieszało od ty nałuki. A czemu? Odpowiedziała Matka. Ano temu, że jak łun za kuniem chodzi, to do kunia goda nie po nasemu, nie po uczonemu, ino od rzecy, że nichto go nie rozumie, jakoś bełkoce, ino łod casu do casu kszyknie: wio! Wtedy kuń go rozumie i dali idzie. Mama wysłuchawszy tego z pokorą powiedziała, że pogada ze mną i może na rok przerwie mi szkołę, abym robiąc w polu wrócił do normalności. Tak też wszyscy zadowoleni rozeszli się do domu, a Mama wracając nie mogła jechać rowerem, bo od śmiechu trudno jej się było na tym rowerze utrzymać.
Tak też następny etap edukacji obcojęzycznej musiał odbywać się zgodnie z rozkładem jazdy pociągu. Kiedy ludzie wracali z pociągu i przechodzili obok, robiłem sobie przerwę i głośno kłaniając się sąsiadom, robiłem co do mnie należało – jako syna chłopa. Opieprzałem konia, że tak się guzdra i robiłem to w języku zrozumiałym dla ludzi i kuni.
Teraz, na początku XXI wieku, kiedy piszę te słowa rozumiem, że czasy nauki, szczególnie podczas pracy w polu, odcisnęły się piętnem na mojej przyszłości. Już po roku nauki języka angielskiego przyszło mi posługiwać się nim w praktyce. Było to w roku 1968 w Utrechcie w Holandii. Zostałem zakwaterowany u mojego partnera Petera van Mune i musiałem przez miesiąc, bo tyle trwała praktyka, porozumiewać się używając języka angielskiego i rosyjskiego.
Później używałem języków obcych podczas wyjazdów na urlopy do Grecji, Turcji, Jugosławii, czy krajów Europy Środkowej i Wschodniej, czyli dawnych Krajów Demokracji Ludowej.

10. Rozmowa z bykiem

W mojej praktyce zawodowej lekarza weterynarii rozmowa z pacjentami, czy też do pacjentów, zawsze skutkowała pozytywnymi akcentami, a nawet efektami. Miało to znaczenie szczególnie z dużymi zwierzętami, typu konie czy bydło. Zawsze, kiedy wzywano mnie do przypadku, starałem się nawiązać kontakt słowny z przyszłym pacjentem tak, aby z lekarza samemu nie zamienić się w pacjenta. Wtedy, kiedy tego kontaktu nie było, zawsze cos mi się przytrafiało. Były to bardzo dziwne monologi.
Kiedyś trafiłem na wzdętego byka o wadze około 800 kilogramów. Stan był ciężki, więc należało działać szybko – bacząc mimo wszystko na siłę i masę pacjenta. Wchodząc do obory mówiłem głośno tak, aby pacjent mnie słyszał i nie wystraszył się, gdyż mogłoby to udzielić się również lekarzowi. Zacząłem więc już od wejścia: no stary byku, czy musiałeś tyle żreć tego śrutu, aż cię wzdęło? No widzisz i teraz musisz pić wstrętne lekarstwo i znieść wstrętne rurę metalową, którą zaraz wepchnę ci do żołądka.
I tak prosto z marszu chwyciłem za kółko u nosa, skręciłem głowę tak, aby bydlę nie miało siły bronić się. Przekazałem głowę pomocnikowi, a sam przygotowałem leki i sprzęt – nie przerywając przy tym monologu. Ciągnąłem: nie martw się i nie broń, a zrobimy ci bysiu dobrze, jak ci wlejemy miksturę, wsadzimy sondę, to zaraz zrobi ci się przyjemniej i wzdęcie ustąpi. Tylko pamiętaj, abyś nie był takim obżartuchem, bo następnym razem doktor może nie zdążyć.
Byk nie bronił się, tylko łzy leciały mu ciurkiem, pewnie moje słowa wziął sobie do serca. Po zadaniu leków gazy oddzieliły się od spienionej treści żołądkowej i zaczęły wychodzić – najpierw przez metalową sondę, a po wyjęciu sondy, pojawiły się odgłosy bekania, nie tak głośnego jak u ludzi, lecz subtelnego – jak u byka. Wtedy to przestały lecieć łzy bysiowi, co było znakiem powrotu do zdrowia. Kolejną oznaką zdrowienia było spojrzenie byka – bykiem i przebieranie przednimi nogami. Ruch ten sprawił, że musiałem się szybko pakować i pożegnać pacjenta. Dał mi na to trochę czasu – cóż za kultura!

11. Mówcie co chcecie, ale cuda są na świecie

O cudach jako zjawiskach realnych i codziennych zaczęło się mówić pod koniec życia Papieża Jana Pawła II, a po jego śmierci przytaczano na to dowody. Zdarzenie, które opisuję poniżej miało miejsce w roku 2003 i było początkiem nie tylko moich działań, ale i przemyśleń nad rożnymi zjawiskami, które przeżyłem ja sam lub moi znajomi. Można je też określić jako szczęśliwy traf, wygrana na loterii lub pomyślne zrządzenie losu.
W Morsku, koło Krosna Odrzańskiego, w 2003 roku odbył się plener malarsko – rzeźbiarski. Były to czterodniowe spotkania artystyczne. Myślę, że jeśli ludzie są szczęśliwi, to nie kłamią i mówią szczerą prawdę. Ja, jako osoba fizyczna, byłem jednym ze sponsorów. Po kilku pochlebnych opiniach organizatorzy postanowili w następnym roku nie organizować już pleneru w Morsku, tylko w Krośnie Odrzańskim w obiektach Zamku i w jego otoczeniu. Mimo to jeszcze przez dwa kolejne lata organizowałem plener (już tylko rzeźbiarski), jednak tak ograniczono mi możliwości finansowe ze strony Gminy i zaprzyjaźnionych stowarzyszeń, że w końcu odechciało mi się wszystkiego. Może gdybym miał wsparcie mojego, tj. Towarzystwa Miłośników Ziemi Krośnieńskiej, które zawsze wymieniałem jako organizatora tego typu imprez – jako prezes tego Stowarzyszenia.
Spośród 15-tu osób Zarządu TMZK na pomoc mogłem liczyć ze strony trzech do pięciu osób i to zmieniających się w poszczególnych latach. Sądzę, że tak moimi przyjaciółmi z TMZK, jak i z innych stowarzyszeń kierowały odruchy bezinteresownej życzliwości. W efekcie zostałem osamotniony i sam wspierałem tego typu działalność artystyczną, czyli rzeźbiarstwo – zgodnie z zasadą: umiesz liczyć, licz na siebie.
Prawdą jest, że włodarze Gminy Krosno Odrzańskie przy każdej okazji pokazywali gościom miejscowość Morsko – jako współczesny skansen kultury ludowej, dużych rzeźb plenerowych, nie tylko sakralnych, nie tylko jednego autora – twórcy. Pokazywano, ale w dziesiątkach publikacji i wydawnictw gminnych nigdy nie wymieniano ani rzeźb, ani też autora – twórcy. Taka to bezinteresowna życzliwość na miarę głupoty, bo dlaczego pokazywać coś, czego ja sam nie stworzyłem?
Powróćmy teraz do cudów, choć i głupota też jest cudem ludzkości, ale nie w imię Boga. Otóż po tym pierwszym plenerze w 2003 roku w Morsku powstała rzexba: głowa Jezusa ukrzyżowanego w koronie cierniowej z drutu kolczastego. Stał ci ten biedny Jezusek na środku dużego placu położonego w tej niewielkiej wsi. Stał ze łzami w oczach i nie chciał powiedzieć nad kim płacze: czy nad nami i naszymi przywarami, czy też nad swoją rolą jaką mu przyszło znosić na tym świecie pełnym ludzi wierzących, ale z pustymi sercami w wierze.
Pewnego razu siedząc pod kasztanem z twórcą tego smutnego dzieła podjęliśmy decyzję, by cos z tym zrobić. Wtedy autor rozczulił się z pomocą rozczulacza pędzonego nocą i zaczął snuć opowieść o swoim życiu. Kiedy zakończył, obaj mieliśmy błyszczące oczy, wtedy też postanowiłem, że nie można zostawić człowieka z takim talentem, aby dłubał świątki, postny chleb jadł i zleciłem mu wykonanie dużych – wielkości kilku metrów -. rzeźb. Materiałem były olbrzymie pnie.
Zgodnie z zasadą: myśl, słowo i czyn – puściłem wieści, iż poszukuję dużych i grubych pni dębu, lipy, topoli i innych drzew. Sąsiad z powiatowych dróg ścinał duże topole w Bytnicy i za niską cenę sprzedał mi trzy duże kawałki, a nawet przywiózł do Morska. Jednak zamiast zrzucić je na placu, zsunął kloce tuż przy drodze, obok wyjazdu z gospodarstwa, naprzeciw bramy. Kiedy to zobaczyłem o mało nie pęknąłem ze złości. Cóż było robić, omijaliśmy te pnie do czasu, aż zdarzył się pewien przypadek. Kiedy próbowaliśmy uruchomić duży ciągnik fortschritt, po kilku nieudanych próbach stwierdziliśmy, że można zapalić go normalnie i wobec tego postanowiliśmy duży fortschritt zaciągnąć małym ursusem C-360. Do małego ciągnika zasiadł doświadczony mechanik od ciągników, a do dużego wsiadł młody chłopak 16 – letni Grzesiu. Oba ciągniki połączono długą linę. Duży zapalił na piątym biegu i w mgnieniu oka wyprzedził małego, było to tuż za bramą, dalej pędził jak szalony wprost na leżące pnie drzew. Okazało się, że podłużnica w pompie wtryskowej zacięła się na maksymalnych obrotach i tylko odcięcie paliwa mogło zatrzymać silnik. W przeciwnym razie dochodzi do takich obrotów, jakie są w stanie rozsadzić silnik, a w konsekwencji cały ciągnik rozpada się, a jego szczątki działają niczym olbrzymi granat. W tym momencie na przestrzeni kilku metrów – oprócz kierowców obu ciągników – był też sąsiad z dwiema córkami oraz rodzice chłopca kierującego dużym ciągnikiem. W czasie, kiedy duży wyprzedzał małego, zahaczył go za koła i wywrócił razem z kierowcą – najpierw na bok, a za chwilę do góry kołami i kabiną na dół i tak ciągnął go przez kilka metrów. W tym krótkim czasie na kierowcę wylał się olej ze skrzyni biegów, a dach tak się spłaszczył, że mężczyzna został przygnieciony do kierownicy – tracąc przytomność. W pewnym momencie mały ciągnik przewrócił się ponownie na bok wyrzucając przez popękane szyby kierowcę, który na szczęście upadł w odległości kilku centymetrów od maszyny. Tak to Bronek – kierowca podwójnie uniknął śmierci…
W tym czasie, nie wiedząc co się dzieje z tyłu maszyny, Grześ walczył ze smokiem. Tak zapamiętale kręcił kierownicą w dużym traktorze, aż ją ukręcił i w tym momencie nastąpiło uderzenie rozszalałej maszyny w leżące obok kilkutonowe (każde z nich ważyło po około 6 ton) kloce drewna. Pędzący potwór niemieckiej produkcji pchał te trzy kloce na odległość kilkudziesięciu metrów, aż w końcu się zadusił. Nie doprowadził do wybuchu, który mógł skończyć się śmiercią nie tylko uczestników, ale i widzów, no i moją – właściciela odpowiedzialnego za całe to zdarzenie.
Pierwsza myśl, która mnie naszła, to podziękowanie Bogu, że wszystko tak się ułożyło, że zapowiadające się tragicznie wydarzenie, miało swój szczęśliwy w sumie finał. Druga myśl, że pnie już mają swoje przeznaczenie – będą nim rzeźby świętych postaci – jako votum wdzięczności za uratowanie życia ludzi uczestniczących w zdarzeniu i innych tragicznych sytuacjach, które miały nastąpić, ale szczęśliwie nie zdarzyły się. Oczywiście, my o nich wiemy. Wiemy o kolejnych przypadkach, które miały miejsce, a również szczęśliwie się zakończyły. Tak powstały postacie: I – Święta Rodzina, II – Jezus frasobliwy na ręce Opatrzności – napisem: Ręka Opatrzności Nadzieją Ludzkości, III – Maryja Matka Ziemi – z przesłaniem Zasiejesz ziarno Miłości, to zbierzesz owoce obfitości.
Kolejne rzeźby to: Trójca Święta w jednej postaci Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty.
IV – Ojciec Święty Jan Paweł II jako ten, który zmiażdżył drzewo cierniowe totalitaryzmu służąc jako tarcza nieśmiertelności po wsze czasy, będąc świętym za życia – Jezus naszych czasów.
Następnie, aby dać Bogu odpocząć, razem z twórcą Janem Herdą postanowiliśmy zrobić coś dla miasta Krosno Odrzańskie, upamiętniając 1000-lecie pierwszej wzmianki o naszym grodzie w 2005 roku. Jan Herda wyrzeźbił najważniejsze postacie dla Krosna, a pośrednio Niemiec i Wspólnej Europy. Są to rzeźby Bolesława Chrobrego – pierwszego obrońcy granic Polski, a zarazem przyjaciela cesarza Niemiec, Henryka Brodatego – księcia, który nadał prawa miejskie, pobudował Zamek i żeniąc się z Jadwigą z rodu Andechs – Meran zaimportował na grunt polski osiągnięcia cywilizacji europejskiej. Żona Henryka Brodatego, późniejsza święta, była światłą kobietą, opiekowała się biednym ludem na pograniczu polsko – niemieckim. Ta wyjątkowa kobieta była też Patronką wyboru Karola Wojtyły na papieża, jest też Patronką wspólnej Europy.
Koszt poniesiony przez nas – inicjatorów wyniósł 10 tysięcy złotych, nie licząc kosztów materiału, w tym trzy pnie z dębu suchego. Burmistrz zapłacił 6 tysięcy złotych z kasy miasta, dołożył też tysiąc pięćset złotych z własnej kieszeni. Znamienne jest, że oprócz inicjatywy artysty Jana Herdy i daty oddania nigdzie, w żadnych dokumentach oficjalnie nie zapisano, iż darczyńcą jest Zdzisław Paduszyński, ponieważ kwotę 6 tysięcy wziął artysta, a ja poniosłem koszt 10 tysięcy. Kto daje, swojego nie liczy, a kto bierze, czterokrotnie liczy, ale dla siebie. Mimo wszystko: Szczęść Boże kochanej władzy z woli ludu.
Kolejne rzeźby to Pieta wykonana na podstawie ryciny Michała Anioła oraz szopka bożonarodzeniowa – całoroczna. Później powstały rzeźby noblistów zarówno polskich jak i z innych krajów. Najpierw powstała rzeźba Wisławy Szymborskiej, następnie Alfreda Kocha oraz Marii Curie-Skłodowskiej i jej męża.
W międzyczasie powstawały inne rzeźby, które zamawiali indywidualni odbiorcy sztuki. W kolejnych plenerach rzeźbiarskich w latach 2004 – 2007 stworzono wiele rzeźb eksponowanych miedzy innymi w szopce bożonarodzeniowej. Nie tylko laureaci Nagrody Nobla towarzyszą Jezuskowi w szopce, ale grają też muzycy – dudziarze, oczywiście rzeźby, przez cały rok. Muzycy dudziarze wspomagani są przez prawdziwe zespoły dudziarskie, koźlarskie nie tylko z Polski, ale z całej Europy i świata. Jest to jedyne miejsce na Ziemi, w którym kolędy śpiewa się Jezuskowi przez cały rok.
Od 2006 roku tematem plenerów rzeźbiarskich jest świat baśni. Jest to temat bardzo wdzięczny gdyż wyzwala w artystach talent i wyobraźnię. Rzeźbiarze i widzowie integrują się przez ten czas stając się dziećmi zarówno dużymi, jak i małymi, starymi i młodymi. Temat ten prawdopodobnie jeszcze długo będzie panował w Morsku. Rok 2007 ogłoszony został rokiem Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków więc temat baśni znowu stał się aktualny.
W trakcie każdego pleneru występują zespoły ludowe złożone z muzyków dudziarzy, kobziarzy i innych instrumentalistów ludowych z Polski, Szkocji, Czech, Słowacji i Bóg jeden wie skąd. Kiedy muzycy z Czech zobaczyli rzeźby Królewny Śnieżki, zażyczyli sobi, aby w 2008 roku stanęła tu rodzina Rumcajsa spod Ilczyna, myślę, ze inni sąsiedzi coś do nas przywiozą. Tak więc w Morsku spotkają się postacie z różnych bajek i może zorganizujemy bajeczny festiwal? Myśl została rzucona, czekamy na odzew i realizację. Przecież wiara czyni cuda, przecież sztuka jest Miłością, którą człowiek realizuje dla siebie i bliźnich na Boskie zamówienie.

Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, oglądają dzieła sztuki i stają się lepsi, co sami stwierdzają, nawet jeśli tego nie są pewni. Różne talenty ludzie mają po to, by dzielić się nimi z innymi.
Jeszcze słowo o planowanej ostatniej wizycie Papieża w Polsce. Bóg postanowił jednak inaczej, wiec i my podjęliśmy wyzwanie ostatnie i rzeźbę naszego Papieża postawiliśmy przed tym terminem. Wybraliśmy rzeźbie odpowiednie drewno. Miała ona stanąć w czerwcu 2005 roku, kiedy to dostarczono do tego projektu sześciotonowy dąb i wykonaliśmy stosowny fundament na osadzenie rzeźby. Kiedy dźwig osadził pień, wtedy artysta przystąpił do pracy twórczej. Cóż się okazało, że w trakcie obróbki znaleziono odłamki kuli w tych samych miejscach, w których Jan Paweł II był ranny. Odłamki te zachowaliśmy. Okazało się również, że pień w środku jest częściowo pusty i zachodziło podejrzenie, iż żywot rzeźby będzie krótki… Bóg jednak inaczej pokierował i przysłał pszczoły, które zagnieździły się w środku pnia wykorzystując szczelinę w pęknięciu. Ponieważ pszczoły służą ludziom na wiele sposobów, wiec konserwacja i przedłużenie żywota rzeźb jest kolejnym zadaniem tych Boskich stworzeń, stwarzając konieczną do oglądania rzeźby przestrzeń, ucząc przy tym respektu i szacunku.
Myśl, słowo i czyn – to jest to, co czyni świat zmiennym i poznawalnym. Kiedy zaprzyjaźniony leśniczy zobaczył konar dębu z różnymi odnogami, postanowił przywlec go do Morska oświadczając, iż szkoda, by tak piękny kawał drewna został spalony – przecież z niego może powstać wspaniała rzeźba. Odleżał ten konar dwa lata, aż wreszcie postanowiliśmy stworzyć galerię rzeźb wielkich tego świata.
Pierwszym, który stanął obok farmy był święty Franciszek z młodszymi braćmi, czyli zwierzętami. Kolejne rzeźby to: Matka Boska Gidelska – Patronka rolników i górników, koronowana przez naszego Papieża Jana Pawła II. Jest potrzeba wyrzeźbienia świętej Jadwigi Śląskiej, mimo iż stoi już na bulwarze Jana Pawła II nad Odrą w Krośnie Odrzańskim w towarzystwie swego męża księcia Henryka Brodatego i króla Bolesława Chrobrego.

12. Jesteśmy sobą wtedy, gdy nie myślimy o sobie

Pewnego dnia oglądałem galę telewizyjną poświęconą ludziom wolontariatu i uświadomiłem sobie jak niewiele robię dla innych, mimo że mam takie możliwości. Mam sześćdziesiąt lat, jestem w miarę zdrowy, pracuję prawie non stop, pełnię funkcje społeczne, dzielę się z ludźmi tym, co mam – mimo to mógłbym robić więcej. Nie jestem osobą towarzyską, gdyż nudzi mnie ludzka próżność, zapatrzenie w siebie i w swoich najbliższych, bo tylko o tym się mówi, chwali lub plotkuje. Fakt, może nie mam powodów do takiej próżności, ponadto Bóg dał mi na moje życzenie troski, którymi nie mogę się ani cieszyć, ani chwalić. Wszystko to spowodowało moją ucieczkę w działalność społeczną. Jestem też bardziej wrażliwy na ludzkie tragedie, kłopoty, nieprzemijające problemy, bardziej też dostrzegam biedę i niezaradność innych. Ponieważ jest jej tak dużo, dlatego denerwuje mnie ludzka obojętność, próżność i rozrzutność finansowa. Wystarczyło by tak niewiele, by pomóc i ulżyć w tak wielu problemach, które często wynikają z braku pieniędzy.
Lekarze nie mają czasu na współczucie, bo nawet jeśli nie myślą o sobie, to najbliżsi przypominają im, że oni są w ciągłej potrzebie próżności i rozrzutności, bo w towarzystwie trzeba się pochwalić: gdzie się było, co się kupiło, ile się wydało – jeśli na wczasy za cudze się wyjechało. Praca lekarza przecież trudna jest, ciężka, odpowiedzialna, a pacjent to kolejna zaliczona cyfra, a cyfra duszy nie ma.
Tak sobie czasami myślę, że gdyby mnie nie dotknęło nieszczęście, to pewnie byłbym taki jak inni: obojętny, zapatrzony w siebie, w swoją karierę, w swoje radości. Patrzę na swoją najbliższą rodzinę i myślę, że oceniają mnie jako dziwaka – cudaka, któremu chce się coś robić niby dla innych, a tak naprawdę to uważają, iż jest to moja wielka ucieczka od osobistych problemów. A może to Bóg dał mi takie doświadczenie, bu uwrażliwić mnie na potrzeby innych tych, którzy cierpią bardziej niż ja? Jak słyszę, że inni wyjeżdżają to tu, to tam do miejsc świętych i modlą się w swojej intencji lub intencji bliskich, a przecież jest to najczystszy egoizm. Bo jakże trudno dzielić się z innymi tym, czego nie mam lub czego mi najbardziej brakuje? Jak dać drugiemu pieniądze na operację syna czy córki kiedy nie ma dla siebie na podstawowe potrzeby? Ci, którym brakuje – dzielą się, ale ci, którzy mają – myślą inaczej. Dlaczego ja mam pomagać nieudacznikom, pijakom, kiedy ja tak ciężko pracuję, a jeszcze nie byłem w Ziemi Świętej, Acapulco czy w Indiach?

Są też tacy, którzy jak mieli, to dawali, a kiedy sami zbankrutowali lub popadli w długi, nie są w stanie otrząsnąć się z tego, pracować i choćby na życie zarobić. Wolą biedę klepać niż za drobne pracować. A może Bóg dał to doświadczenie po to, by poznać smak bycia niewolnikiem – nawet upadłym? Czasami warto to przejść i zrozumieć, że świat jest piękny jak się na niego patrzy będąc przygniecionym do ziemi ciężarem pracy i życia. Ponieważ to wszystko przeszedłem, to jestem w stanie zrozumieć ten bunt, ale aby go inni zrozumieli – muszą tego doświadczyć.
Wiem to na pewno, że 1 euro dane z serca i wyrwane bliskim z gardła, jeśli da szczęście innym, wróci do ciebie co najmniej dziesięciokrotnie, lecz nie od tych, którym dajesz lub wspomagasz. Jeżeli dasz, to bez żalu i będziesz szczęśliwy, ale jeśli będziesz chytrzył – nawet miliony szczęścia ci nie dadzą. Wiedzą to wszyscy, którzy to przeszli i uświadomili to sobie. Większość jednak nie ma tej świadomości i modli się o więcej i więcej nie wiedząc, że ściąga na siebie nieszczęście posiadania. Człowiek nigdy nie weźmie ze sobą tego, czego się dorobił, ale może być uniesiony na skrzydłach Miłości od bliźnich do Domu Ojca, który ten bagaż odda im z powrotem. Choćbyśmy tomy na ten temat napisali, to i tak będziemy mamoną ogłupieni.
Na początku roku 2008 podczas spotkania staroroczno – noworocznego wystąpił lubiany piosenkarz i bard lubuski, który uświetnił to uroczyste spotkanie pieśniami jednego z największych polskich piosenkarzy – Czesława Niemena. Tak wszystkich rozczulił, że będąc w stanie euforii zaprosiłem go do Morska z recitalem tego artysty, który odbyłby się przed rzeźbą Niemena wykonaną w dębie. Cała rzecz miała rozegrać się pod rozłożystym kasztanem na zakończenie pleneru malarsko – rzeźbiarskiego 1 czerwca 2007 roku. Dodałem tylko, aby przez moment zapomniał o wynalazku Fenicjan pamiętając, że jest artystą, a wszelkie talenty od Boga pochodzą, który to Bóg ludziom pomaga – poprzez ludzi. Po przerwie Mistrz ten odpowiedział, myślę, że były to słowa do mnie skierowane, gdyż nikt inny ich nie słuchał: pieniądze nie maja wartości, jeśli się ich nie posiada, ale zupełnie inaczej jest, jeśli je masz. Sens zrozumiałem, ale w ludzi nie zwątpiłem. Sadzę, że i on zrozumiał, gdy teraz śpiewa o Bogu do ludzi – myślę, że bez wynagrodzenia.

13. Jak Oskar uratował mi „skórę”

W latach 80-tych XX wieku kiedy w Polsce panował komunizm, a każdy kto chciał cos zrobić, miał ambicję, aby coś znaczyć i pełnić funkcje kierownicze – musiał przynależeć do jedynej słusznej Partii politycznej, czyli do PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza – patrz w encyklopedii z początku XXI wieku). Kiedy zacząłem pracę zawodową w 1970 roku, to jedynym moim marzeniem była uczciwa praca oraz by dożyć życia zawodowego na stanowisku Powiatowego Lekarza Weterynarii. Nie zdawałem sobie sprawy jako młody i „głupi” adept zawodu, że awansu nie osiągnie się pracą, ale stażem partyjnym. Z moim rodowodem małorolnego chłopa z kielecczyzny, całe życie musiałem się uczyć, bo była to jedyna droga do awansu społecznego jaką dał mi socjalizm. Słuchając Matki i Ojca, aby zadawać się z mądrymi i dlatego bogatymi, ponadto stosując się do powtarzanego często przez Rodziców przysłowia: lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć – uczyłem się i pracowałem nad sobą w konsekwencji byłem dość ułożonym chłopcem.
Ponieważ wiedziałem, co to jest bieda, dlatego w nauce była moja nadzieja na przyszłość. Kombinować i kraść nie umiałem, gdyż tak mnie wychwali Rodzice, wybrałem prostą drogę przez życie. Dzieci z rodzin biednych, znających uczucie głodu i poniżenia, potrafią dużo znieść i wycierpieć, aby osiągnąć cel. Dla jednych to bogactwo, a dla drugich jest praca, pozycja i uznanie u ludzi. Ja wybrałem tę drugą drogę, po której wcale nie było tak lekko i gładko – jak myślałem. Okazało się, że tą drogą zawiadują ci, którym się nie powiodło na pierwszej lub też byli za głupi na zrobienie majątku. Byli wśród nich tacy, którzy chcieli lekko żyć zaznawszy najpierw ciężkiej pracy w naszym zawodzie.
Postanowili przyjąć zasadę Michała Wołodyjowskiego i Napoleona, że jak się nie będą ciebie bali, to będą się z ciebie śmiali. Tak też stało się ze mną, że na mojej drodze stanęli ludzie małego charakteru, nygusy lubiący władzę, którą rozumieli jako ich posłanie dziejowe. Ludzie niestety, mimo że się bali, co było widać i co dawało satysfakcję rządzącym, to też się śmiali, ale w sposób inteligentny – podczas libacji odbywających się przy każdej nadarzającej się okazji.
Z perspektywy czasu musze przyznać, że mimo znęcania się nad ludźmi – a właściwie według nich „podludźmi” – to zawsze ten „podludź” mógł mieć namiastkę sprawiedliwości idąc na skargę do Komitetu Partii, gdzie przeważnie przyznawano mu rację i dawano słowną satysfakcję przywołując winowajcę – kolegę partyjnego na dywanik rugając go równo. Później, kiedy usatysfakcjonowany „podludź” poszedł do domu, przy wódce ustalano, jakby tu zrobić, aby pozbyć się z pracy niezadowolonego – kierując go do innej, czasem nawet lepszej, pracy.
Niestety, w XXI wieku w Polsce już kapitalistycznej sekretarze i ich koledzy pełnią funkcje władcze aż do 2006 roku, kiedy to naród zmądrzał i odsunął ich od władzy. Mimo tego nauka nie poszła w las, bo ich następcy chcąc się odgryźć za poniżenie, postępują z ludźmi bardziej władczo i z jeszcze większą perfidią. Ten proceder powstrzymało trochę wstąpienie Polski do Unii Europejskiej, otwarcie granic i masowa emigracja za pracą i chlebem do innych państw, które w kapitalizmie żyją od kilku stuleci, czyli od wielu pokoleń.
Jak już wcześniej pisałem, jak chciano człowiekowi dokuczyć, to przeprowadzano kontrolę po to, aby osiągnąć swój cel: pokazać podwładnym kto tu rządzi i kogo należy się bać, a nie szanować. Tak więc w latach 80-tych XX wieku mój kierownik postanowił, że jego kolega – Wojewódzki Lekarz Weterynarii przeprowadzi kontrolę mojej pracy i znajdzie dowody potwierdzające jego zarzuty. Mój syn – Oskar miał wtedy cztery lata.
Było to w czerwcu i dojrzewały na działce wczesne truskawki będące własnością mojego szefa. Ponieważ ja nie posadziłem własnych truskawek i nie kupiłem ich synowi na targu, więc on podjadał kierownikowi jeszcze nie w pełni dojrzałe owoce. W dniu kontroli wyraźnie nakazałem mojemu synowi, aby nie chodził na truskawki, bo kierownik wszystkie owoce policzył i jak ukradniesz, to on będzie wiedział, ile zginęło. Niestety, niewiele to pomogło.
Tuż przed przyjazdem kontrolujących syn podkradł się na zagonek truskawek i kiedy zauważył samochód i wysiadających z niego przełożonych zaczął uciekać co sił w nogach do mnie i schował się za moimi plecami. Przełożeni widząc to podeszli najpierw do truskawek, później do nas zapewne z zamiarem zwrócenia mi uwagi, iż to ja wychowuję syna. Kiedy już mogli mnie usłyszeć, zwróciłem się do syna: a nie mówiłem ci, że kierownik codziennie liczy truskawki i wie, ile zjadłeś, a teraz ja poniosę konsekwencje, bo nie dość, że za owoce muszę zapłacić, to jeszcze mnie zwolnią z pracy i nie będę miał za co kupić ci truskawek i innych owoców.
Słysząc to i widząc moją poważną minę przełożeni zapytali, czy rzeczywiście powiedziałem synowi, iż truskawki są liczone. Kiedy potwierdziłem, stanęli jak wryci, spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Śmiech ten udzielił się też i nam. Ja oczywiście śmiałem się z kolegów, gdyż jeden (dyrektor) ważył około 150 kilogramów i mierzył ze 190, a drugi (kierownik) z 60 kilogramów i miał 150 wzrostu. Wyglądali jak Flip i Flap. Temu większemu brzuch tak się trząsł, że myślałem, że syn pęknie ze śmiechu wskazując na brzuch dyrektora, a kierownik aż podskakiwał trzymając się za swój mały brzuszek. Kiedy już pośmialiśmy się do rozpuku, dyrektor rzekł poważnym, ale ciepłym głosem: no, Paduszyński, masz szczęście, bo syn uratował twoją skórę. Podał rękę mnie i synowi, wsiadł do samochodu i odjechał zostawiając swojego kolegę kierownika z dziwną miną, która zaraz zmieniła się na minę wściekłego człowieka kombinującego od nowa, jakby mi przyłożyć.

14. Skąd się wzięły morskie psy

Rzecz jasna z Morska się wzięły i to by mogło wystarczyć za odpowiedź, gdyby nie specyfika miejsca, czasu, ludzi i zwierząt. Kiedy nabyłem grunty we wsi Morsko koło Krosna Odrzańskiego, nadarzyła się okazja i pomysł, aby hodować kury nioski, czyli zdobyć doświadczenie hodowlane. Wtedy to niespodziewanie ktoś przyniósł psa Cywila, który jak każdy szczeniak był piękną kuleczką. Wsadziliśmy go do kosza z jajkami i na chwilę o nim zapomnieliśmy. Pies był głodny, a jajko pęknięte, więc wziął się pica. Posmakował, polubił i od tej pory spijał tyle jajek, na ile miał ochotę. Mimo przygotowanego dla psa miejsca, jemu najlepiej było w koszu z jajami. Jak nie było rozbitych, to sam wymyślił jak je rozbić i jadł ile chciał. A że pies był mądry, to aby nie doliczono się ile zjadł – zjadał również skorupki. Pewnego dnia zachorował na zapalenie jelit, po kilku kroplówkach, przy silnym wychudzeniu powrócił do diety jajecznej.
Jednak po kilku następnych dniach Cywil postanowił skończyć z jajami – na horyzoncie pojawiły się przysmaki na wyższym poziomie rozwoju, czyli kurczaki. Wiedział jednak, że porządny pies na własnym podwórku nie poluje i zjadał tylko te, które mu dawano. Tak to Cywil wychowywał się bezstresowo w przyjaźni z ludźmi i lokalnymi zwierzętami, pod warunkiem, że demokracja to on. I tak Cywil rządził w Morsku przez 10 lat. Każdego gościa witał przyjaźnie, chyba że ten gość był z psem, a ten pies nie czuł respektu przed gospodarzem – wtedy Cywil przywoływał go do porządku. Albo inne zwierzęta uznały go za gospodarza wsi, albo też psy ustalały swoje rewiry.
Pies Atos – sąsiad Cywila miał granicę czysto umowną, była to granica pilnowanej przez niego posesji. Jeżeli Atos wyszedł za umówioną granicę, z miejsca był atak Cywila. I odwrotnie – Cywil nie miał prawa przekroczyć granicy posesji. Dodam, że Atos nie wybiegał za furtkę, choć tej furtki faktycznie nie było, teoretycznie mógł opuścić posesję. Bywało, że musiałem bawić się w chirurga i cerować albo jednego, albo drugiego, albo wreszcie obu.
Jako porządny gospodarz Cywil, po spuszczeniu go z łańcucha, oblatywał całe gospodarstwo, zaglądał do każdego zakamarka. Po tej robocie przychodził do mnie, siadał na tylnich łapach i patrząc prosto w oczy – czekał na pochwałę, aprobatę, pogłaskanie i poczęstunek, który mu się należy za dobrze wykonaną pracę. Kiedy otrzymał to, co trzeba, szedł po porcję do Zbyszka i tam pilnował, taką przyjął zasadę. Mimo że Cywil był cywilem, wystarczyło gwizdnąć, a za chwilę stawiał się na posterunku i posłusznie czekał na nowe zadania. To on ustanowił hierarchię na wsi i decydował – czyj kot ma być i gdzie, nieposłusznych dyscyplinował. Każdy mój gość był jego gościem. Towarzyszył im wszędzie, szczególnie jeśli była wśród gości kobieta lub dziecko, które rozpieszczało go do woli. Na to pozwalał, a nawet był łasy. Cywil miał koleżankę Tinę, która wyprowadzała go na manowce, czyli na łowy na bagna. Trwało to tak z parę lat.
Był też pies Borys – potężne psisko, ale posłuszny Cywilowi, mimo jego skromniejszej postury, ale silnego ducha. Pewnego razu w trójkę wybrali się na bagna i Borys nie powrócił. Musiała wydarzyć się jakaś tragedia, bo po tej wyprawie Cywil już nigdy nie dał się zwieść Tinie na manowce. Na słowo: Borys – Cywil spuszczał głowę i odwracał ją w drugą stronę.
Razu pewnego przybyła do Morska piękna, długowłosa suczka Saba. Nie była mieszkanką tego światka, a innej wsi – Kamień. Ponieważ była obcą, młodą, długowłosą, rodem z mądrej rodziny, bo służącej w Straży Granicznej, więc bardzo przypadła do gustu Cywilowi. Nie opuszczał jej ani na moment, aż do pierwszej cieczki. Z tego związku zrodził się Brok – syn Cywila i Saby. Urody był wielkiej, co wzbudzało zazdrość ojca jego – Cywila. Ponieważ Brok dorastał pod bacznym okiem ojca Cywila, więc szacunku i moresu został nauczony, zasady miał wpojone na zawsze. Tak było aż do śmierci Cywila. Każdy z nich miał swoje ulubione miejsca we wsi: Cywil ganek Pawła, a Brok ganek u mnie. Spotykali się razem raz na jednej, raz na drugiej posesji, ale później każdy szedł na swoje ulubione miejsce.
Brok, wychowany przez Izę, lubił salony, pieszczoty i towarzystwo ludzi, ale nie wszystkich. Ci goście, którzy bywali u jego pana, zasługiwali na jego szacunek. Obcych tolerował, szczególnie na gruncie neutralnym, wtedy pozwalał się karmić, głaskać, nawet tarmosić. Natomiast na posesji, na ganku siadał w pozie lwa i lubił pozować do fotografii, malowania czy zwykłego podziwiania.
Cywil natomiast był skromny, nie lubił tłumów, chociaż czuł się z ludźmi dobrze. Najlepiej jednak Cywil czuł się nad wodą, stawem wtedy, gdy od czasu do czasu przyjeżdżali Jadzia i Paweł – na ryby. Cywil w roli gospodarza przybiegał się przywitać, siadał i patrzył na przygotowania, a później bacznie na każdy ruch wędkarza.
Był też kot imieniem Klakier: piękny, rudy pręgowany kocur, który podobnie jak Cywil, uzupełniając go też pełnił obowiązki gospodarza wsi. Klakier chodził śladami Cywila, tylko robił to dostojniej, interesując się tylko ptaszkami, ewentualnie gośćmi odwiedzającymi galerię rzeźb plenerowych, w tym szopkę bożonarodzeniową. Zapewne czując energie płynącą od Jezuska w żłobie, siadał sobie Klakier na żłobku, ogrzewając Jezuska czekał na pieszczoty i smakołyki gości zwiedzających, a szczególnie czekał na dzieci. Podobnie jak Brokuś (zdrobnienie od Brok) lubił się fotografować pozując dostojnie i z lekceważeniem dla jakiejkolwiek tremy, bez żadnego dystansu do sytuacji i miejsca. Zapewne uważał się za cześć tego dziedzictwa kulturowego, szczególnie, że był prawdziwie Boskim dziełem natury. Oprócz tego to on cały czas wraz z Cywilem i Brokusiem wiernie towarzyszył Janowi podczas tworzenia jego dzieł rzeźbiarskich w drewnie – na swoją i miejsca chwałę.
Klakier był również doskonałym towarzyszem podczas łowienia ryb w stawie. Kiedy tylko Zbyszek szedł nad wodę, Klakier wiedział, że będzie łowienie ryb. Z zaciekawieniem obserwował wszystkie czynności łowiącego do momentu zarzucania haczyka w wodę, wtedy przyczajał się w trawie. Bacznie obserwując ruchy spławika, to wynurzał się z trawy, to siedział przyczajony. Potrafił tak siedzieć godzinami niczym wytrawny wędkarz. Każdemu ruchowi spławika towarzyszył podskok Klakiera. Kiedy ryba chwyciła, Klakier pędził do Zbyszka niczym pantera i czekał aż ryba zostanie zdjęta z haczyka. Wiedział, że jeśli ryba idzie do siatki, to on siadał przy siatce i pilnował. Jeśli był to karasek lub płotka, wtedy wołał głośno – żeby mu dać, bo przecież na darmo to on wędkarzowi nie będzie towarzyszył. Dostawał więc swoją porcję, którą łapał w locie i pędził w trawę, i zaczynając od głowy w mig zjadał rybę. Jak skończył przychodził do Zbyszka lub innego wędkarza i dziękował mrucząc z zadowolenia, ocierał się przy tym o nogę, a czasami było to ciche, pełne wdzięczności miauczenie. Po wyrazach wdzięczności stawał na brzegu, często na dwóch tylnych łapkach to wstając, to przykucając niczym świstak na czatach. W każdym razie po jego ruchach już z daleka można było poznać co się nad stawem dzieje, jaka ryba bierze i ile jest tych brań.
Tak więc pod względem zainteresowań Cywil i Klakier byli podobni. Najbardziej lubili witać tych, którzy przyjeżdżali z jakimś poczęstunkiem lub też szykowali jakąś imprezę, podczas której można się było na coś dobrego załapać. Jeżeli tym odwiedzinom towarzyszyły pieszczoty, a szczególnie z rąk dziewczyn, to odczuwali nie kończący się szczyt rozkoszy widoczny na ich pyskach lub w ruchu ich ciał. Oni wiedzieli, że dziewczyny to potrafią.
Była wtedy jeszcze Aza, suka sąsiada z sąsiedniej wioski, który to sąsiad wyjeżdżając postanowił ją uśpić ze względów humanitarnych. Ponieważ suka ta przeżyła jednak karę śmierci, postanowiłem ją wziąć na Farmę, na dożywocie. Wiernie służyła przez wiele lat wydając liczne potomstwo. No i Cywil z Brokiem mieli kochankę na przemian to jeden, to drugi. Z Broka zrodziła się śliczna kuleczka, która to wpadła Kaziowi w oko. Tak to dynastia psów morskich powiększyła się o Bukieta. Ponieważ dla trzech dużych psów, w trzech pokoleniach nie mogło być miejsca w jednej małe wsi, Bukiet poszedł na edukację do miasta Krosna Odrzańskiego, gdzie – jak mawiał Kaziu – przejął inteligencje swego pana. Więź rodzinna trwała do momentu kiedy to Bukiet (wnuk Cywila, a syn Broka i Azy) mając mleko pod nosem – stawiał się starszym psom. Od tego czasu, aby uniknąć konfliktu pokoleń, Bukiet odwiedzał swoją rodzinną wieś bez spoufalania się z wioskowymi, by nie nazywano go miejskim chuliganem. Jako posłuszny pies swego pana chodził na smyczy nie prowokując burd i awantur.
15. Krowy wcielone do wojska nie są ekologiczne

Podczas jednej z dyskusji nad poszukiwaniem sensu życia jeden młody inżynier maszyn opowiadał mi jak podczas wizyty w zaprzyjaźnionej gminie niemieckiej oglądał nowoczesną oborę, nowoczesne krowy, nowych – starych Niemców rolników i nowoczesne mleko – jako efekt produkcji przemysłowej tych nowoczesnych krów. Krowy te były wprost żywymi fabrykami mleka. Wspominał, iż podczas zwiedzania fabryki mleka wyraził opinię, że to mleko ma inny smak niż nasze polskie drobnotowarowe, czyli mleko ekologiczne, fizjologiczne. Wszyscy byli zdziwieni, że nie zachwycił się efektem końcowym nowoczesnej produkcji, tak jakby nie wiedział, że świat idzie z postępem.
Z kolei ja – jako lekarz weterynarii – nie byłem zdziwiony ani jego uwaga, ani ich reakcją, bo przecież i z nowoczesną produkcją rolniczą i z dawną produkcją ekstensywną, dzisiaj dla pucu zwaną ekologiczną, mam do czynienia przez całe życie. Sami oceńcie Drodzy Czytelnicy, jak musi smakować mleko od szczęśliwych krów i mleko od krów „skoszarowanych” w fabrykach mleka. Tam wszystko odbywa się na komendę, krowy idą do hali udojowej i stoją w kolejce, aby zabić czas zjadają karmę małymi partiami, który to posiłek (deser) kończą oddając wyprodukowany przez siebie produkt życia – mleko i jest to mleko przemysłowe. Myślę, że porównywanie tych krów z ferm przemysłowych do żołnierzy wypada na korzyść wojska. Tam przynajmniej w nocy człowiek odpoczywa, a tu krowa w nocy musi żuć, w dodatku to, co wydaliła rok temu, przerobione na zieloną karmę, wzbogacone nawozami, dodatkami smakowymi, które porównać można do papierosów wypalanych przez palaczy uzależnionych nie tyle od tytoniu, ale od substancji wzbogacającej smak, bez którego trudno się obejść.
Takim to produktem raczą nas – lud, niby ucywilizowany – krowy, twór stworzony przez człowieka nowoczesnego na zgubę własną i całej ludzkości. Zgodnie z opinią mądrych lekarzy, technologów żywności, fizjologów i genetyków mleko do dwóch godzin po wydojeniu powinno być spożywane przez ludzi, ponieważ zawiera enzym laktozę trawiący i ułatwiający przyswajanie go jako produktu żywnościowego. Mleko w postaci podawanej do spożycia w sklepach, szczególnie o długim terminie ważności, jest produktem praktycznie nieprzyswajalnym, a jeśli nawet, to w małej ilości i raczej zatruwa organizm człowieka niż jest materiałem budulcowym – szczególnie jeśli jest spożywane przez ludzi sytych.
Dobrze jest jeśli te krowiny – maszyny są przez ludzi traktowane godnie, jako żywicielki i młodsi bracia i siostry. Najczęściej jednak obsypywane są najgorszymi epitetami i przezwiskami przypisywanymi głównie ludziom nie najlepszego autoramentu. Do słów pewnie te żywicielki przyzwyczaiły się, może nawet brakuje im czasem tzw. przerywników, gorzej jeśli otrzymują baty za to, że okażą prawo do samodzielnego myślenia lub indywidualizmu.
Oczywiście, nikt nigdy nikomu, ani niczemu nie obiecywał łatwego życia. Wszystko zależy od tego jakie ma się szczęście, albo jak Pan Bóg zadecyduje, co jeszcze my, jako istoty mamy przeżyć i to w jakim towarzystwie, a może się zdarzyć – nie tylko w towarzystwie swego gatunku.
Widziałem wiele przypadków z życia zwierząt i ludzi, ale jeden utkwił mi w pamięci jako wzór do naśladowania. Było to w Morsku u pani Ireny, kobiety, której w życiu różnie się układało. Myślę, że za dobre serce nikt nikomu nie zadośćuczynił. Jedynie zwierzę potrafi docenić i bezgranicznie zaufać ludzkiej dobroci. Zwierzę nie udaje, za to każde zwierzę jest indywidualnością – podobnie jak każdy człowiek. Pani Irena miała dwie krówki jak z obrazka. Nie tylko miały nietypowe umaszczenie, ale i różne charaktery. Myślę, że tylko one mogłyby naprawdę reklamować prawdziwe mleko, które oprócz zdrowia mogłoby dać szczęście. Miedzy panią Ireną, a krowami była swoista więź nie do podrobienia. Kiedy gospodyni wypuszczała krowy na pastwisko, udzielała im instrukcji: gdzie mają się paść i gdzie nie wolno im iść. Krowy oczywiście muczały, że rozumieją, ale i tak robiły swoje. Wystarczył jednak krzyk gospodyni i zawracały z niedozwolonego miejsca, chyba że było tam pełno smakowitej trawy – najlepiej z kwiatami. Mogła sobie wtedy gospodyni krzyczeć, wrzeszczeć, wyzywać czy złorzeczyć, i tak nie wróciły póki nie skonsumowały wszystkiego. No, czasem rózga pomagała, ale na krótko. Kiedy już się najadły, wracały do obory lub na podwórko. Napiły się wody, o ile wcześniej nie zaszły do mojego stawu, i czekały na panią, która przyjdzie i ulży im dojąc wymiona obciążone mlekiem.
Czas udoju był czasem konwersacji lub raczej monologu. Po instrukcji jak ma krowa stać i, że ma nie ruszać ogonem lub się nie oglądać, gospodyni zaczyna masować wymiona pełne mleka, ale nie takie chętne z początku do oddania go do wiadra. Po jakimś czasie reprymendy krówka, oczywiście każda indywidualnie, dopuszczała mleko i gospodyni doiła po pełnym wiadrze. Za każdym razem krowy były na zakończenie pochwalone, pogłaskane, po czym delikatnym muczeniem oznajmiały, że są usatysfakcjonowane. Rzecz jasna, iż zarówno obsługa, jak i konwersacja była tylko dla nich zrozumiała.
Mogę tylko powiedzieć, że każdy, kto pił to mleko czuł się w pełni szczęśliwy i syty. Na pewno nikt z tego tytułu nie zachorował, chyba że dostał sraczki z obżarstwa lub opilstwa mlecznego. Wyobrazić sobie można twarożek z tego mleka, a i śmietankę, to dopiero były rarytasy. Jeśli ktoś pamięta, choć młode pokolenie mieszczuchów nawet sobie nie może wyobrazić co to za rozkosz dla podniebienia: chlebek lub świeża bułeczka ze śmietanką i cukrem. Jeśli ktoś coś takiego jadł, to może mu pociec ślina niczym u wściekłego psa.
Panowie i Panie, nie ma nic lepszego na kaca jak wiadro zsiadłego mleka z zimnej piwnicy, mleka krojonego łyżką z warstwą śmietany w upalne lato, rankiem po libacji w poprzednim dniu, Kto tego nie doświadczył, nie wie, co to jest prawdziwe szczęście. Żałujcie wy, którzyście tego nie doznali, ale prawdziwie godnymi będą ci, którzy nie doznali a uwierzyli.
No i powiedzcie: czy widzicie różnicę między mlekiem przemysłowym, a mlekiem od prawdziwej polskiej krowy z Morska? Różnicę między krową wtłoczoną w technologię przemysłową, jedzącą karmę jednorodną, bez kwiatków i innych smakołyków bydlęcych, a krową wolną, nie skoszarowaną. Mamy trawę zieloną o smaku unijnym, kiszonkę o smaku unijnym, siano i słomę czysto o smaku unijnym. Czy taka unijna krowa przemysłowa o zduszonej indywidualności może dać inne mleko niż to o smaku unijnym? No to smacznego befsztyka i rosołu unijnego. Wreszcie, co jest najsmutniejsze, iż nawet nikt nie zauważył, że krów rodzimych już nie ma, mleko kupujemy w marketach, bo tańsze.
Do lekarzy nie chodzimy, bo i tak nam nie pomogą – chyba że jest z nami źle, wtedy koszty leczenia są ogromne, nie zawsze możliwe do pokonania przez tychże pacjentów. Gdybyśmy spożywali zdrową żywność, to my też bylibyśmy zdrowsi, czyli jesteśmy tym i tacy jesteśmy, co i jak spożywamy. Szkoda, że nikogo z nas – członków społeczności – nie obchodzi drugi człowiek, jego los i to co i jak ten człowiek produkuje.
Weźmy opisywanych wyżej Niemców, tam jest ważne również to, by sąsiad nie zbankrutował, bo piekł dobre ciasto, a drugi dobrze leczył, a trzeci dobrze strzygł itd., itp. Uczmy się od sąsiadów tego, co mają lepsze niż u nas.

16. Historia Bronkiem pisana

Zwykły człowiek jakich wiele, ale oryginał nie z tej ziemi. Niezwykle uczciwy, nauczony porządku i solidnej pracy, nie uznaje fuszerki, a otoczony jest ludźmi o cechach zupełnie odmiennych. Bronek żyje w ciągłym stresie, nie może pogodzić się z cechami ludzi jakich spotyka na swej drodze. Jego zachowania są nieprzewidywalne – jak on sam. On, jak czegoś podejmie, to spod ziemi wydobędzie i zrobi. Ludzie dla świętego spokoju robią czego on od nich oczekuje, bo potrafi człowieka zamęczyć tym ciągłym ględzeniem na temat tego, co ma zrobić, co potrzebuje i skąd to ma wziąć.
To ten sam człowiek, który przeżył upadek i przygniecenie przez ciągnik, którym to ciągnikiem zaciągał drugi ciągnik. Tak to Bronek miał swój udział w powstaniu galerii rzeźb na świeżym powietrzu w Morsku. Chciało by się powiedzieć „ruskij czeławiek”, ale nic z tego, jego rodowód jest wprost krzyżacki. Ponieważ jest bardzo bezpośredni, wręcz wylewny na temat swojego zdrowia, nie sposób przejść obojętnie wobec jego problemów natury zdrowotnej. Większość jego przypadłości wiąże się ze sposobem życia, pracy – wręcz harówki.
Nasze kontaktu zaczęły się w roku 1998, kiedy to poszukiwałem odpowiedniego człowieka, który nie lęka się trudności, posiada łatwy kontakt z ludźmi, umie rozmawiać z różnymi ludźmi, w tym z mieszkańcami wsi. Trzeba przyznać, iż są to ludzie specyficzni i nie każdy jest w stanie ich zrozumieć, złapać kontakt i jeszcze namówić i sprzedać towar – w tym przypadku odchowane kurki oraz paszę. On potrafił to zrobić za pierwszym kontaktem i to tak, że w następnych latach ludzie na niego czekali. Przede wszystkim jest to szalenie głośny człowiek, o tonie wojskowego „zlewa”, szelmowskim uśmiechu, potrafiący się śmiać i cieszyć ze wszystkiego.
Jego pojawienie się we wsi u jednych wywoływało odruch obronny, a u kobiet reakcje wręcz odwrotne i to niezależnie od wieku pań, tak jakby to sam testosteron do nich przemawiał. Wkurzało go, jeśli mało sprzedał, a cieszył jak dziecko kiedy przyjeżdżał pustym mercedesem busem. Żona z faktu, że przez cały dzień nie ma go w domu, była pewnie szczęśliwa, gorzej z panią Jolą, która jeździła z nim jako kasjerka oraz pomoc w nagłych wypadkach kiedy to trzeba było uciekać przed ludźmi, których Bronek zwymyśla – jeśli marudzą lub broń Boże są konkurentami.
Tak więc poznałem problemy Bronka i chcąc nie chcąc zostałem w nie wciągnięty radząc mu, odpowiadając na liczne pytania w stylu, a co ja na to, przecież też jestem lekarzem choć nie ludzkim, ale ludzkim. A zresztą, mówił – traktuj mnie jak psa lub kota, a kiedy pracuję, to przecież nie gorzej od konia. I tak masz ułatwione zadanie, bo twoi pacjenci nie mówią co im dolega, a ty ich leczysz i to skuteczniej niż ci, u których od paru lat się leczę. Skutek jest taki, że za każdym razem o coś jestem uboższy. Raz wytną mi woreczek żółciowy, raz wymienią tętnicę w sercu, a teraz chcą mi wyciąć część wątroby, przy czym jedni mówi tak, a drudzy zupełnie coś przeciwnego. Jedno rozpoznają nowotwór złośliwy, a drudzy mówią, że z tym można żyć aż do samej śmierci.
Ja jemu na to, że jakby przestał tyle gadać to może bym mógł mu pomóc. On skwitował te słowa jednym zdaniem: przecież masz takie urządzenie, na którym kładziesz konie i ludzi i działa to na nich tak samo skutecznie. Pomyślałem przez moment, że może on ma rację, ale niezupełnie, gdyż na matę kładę człowieka, a konia to nie – bo to matę kładę na konia. Postanowiliśmy jednak, iż mimo jego końskiej natury jednak położymy go na matę jako człowieka. Tak to Bronek po pierwszej operacji usunięcia woreczka żółciowego zaczął wspomagać swój organizm polem magnetycznym z urządzenia Unittron wraz z innymi energiami typu światło z lamp leczniczych Lambole, sztabek itp. W ten sposób po by-passach wrócił nadzwyczaj szybko do aktywności zgodnej z jego naturą. Problemy z guzem wątroby męczyły go przez cztery lata. Zamiast lekarzy, zmieniały się diagnozy i kiedy dzięki poważnemu potraktowaniu przez lekarzy w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze trafił do Szczecina, tam podjęto się operacji usunięcia tego guza.
Po każdym pobycie szpitalnym i relacjach Bronka to my byliśmy bardziej chorzy niż on sam. Sam to zresztą potwierdził mówiąc, że gdyby nie Unittron, to nie miałby siły dotrwać do następnej wizyty, nie mówić już o operacji. Dosłownie po dwóch zabiegach wracały mu siły witalne, chęć do życia, która objawiała się chęcią do spożywania posiłków, mimo że wcześniej nawet woda była zwracana. Tak też nasz Bronek doładowany, postawiony na nogi pojechał do Szczecina na remont wątroby. Pietra miał jak cholera, czemu wcale się nie dziwiłem. Twardy człowiek, ruskij czeławiek – pomyślałem po raz kolejny życząc mu pomyślności i powrotu do zdrowia. Przekonaliśmy go, że bez niego wiele światów się nie zawali, a Bóg jest z nim i wszyscy się za niego modlimy i to nie tylko z czystego egoizmu.
Trzeba nadmienić, że za każdym razem, kiedy dyskutowaliśmy nad jego stanem zdrowia, powtarzałem: pamiętaj abyś brał leki zalecane przez lekarzy, źle będzie. jeśli nie będziesz brał leków. Na to on robił się czerwony i nieraz cos burknął.
Pewnego razu ze łzami w oczach odpowiedział mi żebym nie był taki opiekuńczy, bo jeśli zależy mi na nim, to mógłbym dać mu na leki, gdyż jego renta nie wystarczy na opłaty typu: opał, gaz, prąd, media, a co dopiero wyżywić rodzinę, która jest bez pracy. Nie odezwałem się, zagryzłem wargi, liczyłem na to, że sama energia urządzenia wspomagana pokarmem za grosze, pozwoli mu przeżyć do następnej wizyty w szpitalu i kolejnej operacji. Należy powiedzieć, że Bronek żyje energią nadziei.

17. Pielgrzym musi chodzić

Tak powiedział właściciel „mojego” konia, którego podarowałem synowi pracownika, który to młody człowiek miał się opiekować darowanym oraz jego matką będąca również koniem. Jednak nowemu właścicielowi przeszła końska pasja – tak jak i wielu innym – kiedy założyli rodziny i „ożenili się z żonami”.
Dawid, bo tak miał na imię nowy właściciel Pielgrzyma – wykastrowanego 3-letniego ogiera barwy szarogniadej. Miał ci ten koń trochę przygód, których skutki ja jako lekarz weterynarii zszywałem w całość z pozytywnym skutkiem. Kiedy ten chłopak, już jako dorosły sprzedał swojemu pracodawcy mojego Pielgrzyma, a ten trafił do hotelu u Wojtka, przydarzyła mu się przygoda, efektem której była silna kulawizna tylnej kończyny. Uraz był bolesny, noga obrzęknięta od kopyta do stawu skokowego, czyli do połowy nogi. Wojtek – nowy nabywca konia, wystraszony stanem konia, poprosił drugiego Wojtka (od hotelu) o wezwanie do pomocy lekarza weterynarii. Powiadomiony o tym fakcie przybyłem natychmiast ordynując lek oraz działanie urządzenia o nazwie Unittron.
Opiekun konia był pełen wiary, albo i niewiary we wszechmocny przemysł farmaceutyczny, a działanie Unittronu uważał za jakieś wydziwianie, choć pozytywne efekty jego działania u swoich zwierząt też obserwował. Powiedział do mnie jakby z wyrzutem, trochę ironizując: a ty znowu z tym urządzeniem, ale bez maty to nic nie będzie. Kolega Wojtek nie wiedział, że świat idzie z postępem i na rok 2008 jest już urządzenie Unittron zminiaturyzowane do leczenia właśnie koni.
Zgodnie z oczekiwaniem najpierw dałem zastrzyk, a później zastosowałem urządzenie. Tymczasem dwaj Wojtkowie pełni niewiary we mnie i moje „uzbrojenie techniczne” zawołali drugiego weterynarza na konsultację. Kolega zaakceptował moje leczenie farmakologiczne, o technicznej nie wyraził się, był jednak pełen sceptycyzmu – podobnie jak obaj Wojtkowie. Kiedy na drugi dzień przybyłem, aby zobaczyć efekty swojej pracy – koń już chodził, bolesność ustąpiła, a obrzęk ustąpił w 80%. Przy leczeniu czysto farmakologicznym stan gojenia się kończyny trwa 7 -14 dni. Natychmiastowy 24-godzinny efekt przypisany został mojej „dobrej ręce”. Kiedy koledze Wojtkowi (od hotelu końskiego) powiedziałem, że Unittron tak samo jest skuteczny u ludzi, a przecież ty Wojtek od 10 lat narzekasz na bóle kręgosłupa, więc może skorzystasz? Na to usłyszałem, iż od momentu usunięcia u niego woreczka żółciowego – kręgosłup już go nie boli. Wtedy córka Agata skwitowała: to ty tato albo udajesz, że ciebie boli kręgosłup – kiedy obornik trzeba wyrzucić, albo nie chcesz, albo się boisz zastosować Unittron, bo jak cię przestanie boleć, to będziesz się musiał wziąć do pracy, a nie pić piwo i rządzić. Nie dowiedziałem się jak to naprawdę było, ale Unittronu Wojtek nie wziął, tylko zaprosił na herbatkę, samemu sącząc piwo.

18. Szczęśliwe – nieszczęśliwe dziecko i jego najbliżsi

Razu pewnego trafiła do mnie 8-letnia dziewczynka z zespołem Downa. Była na poziomie 2-letniego dziecka. Dziewczynka leczona przez neurologów – najlepiej jak można – była agresywna, autoagresywna i złośliwa. Słabo chodziła, moczyła się, nie mówiła, tylko sygnalizowała swe potrzeby. Rodzice przyjechali z nią w piątek rano, później byli umówieni z neurologiem, a wieczorem jechali na wesele do Wrocławia. Po jakiś dwóch minutach oporu dziewczynka uspokoiła się, mimo że była w obcym miejscu. Wychodząc pożegnała się ze mną lekko mnie szczypiąc, ale uśmiechała się przy tym.
Po niedzieli, kiedy wrócili do mnie rodzice, byli szczęśliwi. Po pierwsze: podczas wizyty u neurologa dziecko nie wykazywało agresji, a wręcz przeciwnie – dziewczynka rzuciła się na ręce pani doktor, czym sprawiła radość i łzy nie tylko lekarki, ale przede wszystkim rodzicom. Nie moczyła też pampersów, a na weselu bawiła się do północy jak gdyby nigdy nic. Spała później dobrze, mimo obcego miejsca. Zaczęli zatem korzystać z Unittronu na tyle, na ile pozwalały im możliwości. Pozytywne objawy utrwalały się powoli, ale wyraźnie i trwale – szczególnie spokój, zmniejszyła się też agresja, pojawił się uśmiech i radość na twarzy dziecka. Nastąpiło lepsze kojarzenie, wypowiadanie całych wyrazów, wyrażanie swoich pragnień, myśli i emocji.
Prawdziwe to szczęście jeśli możesz pomóc choremu, a szczególnie dziecku, nie mówiąc już o rodzicach. Opisywany stan jest po 20 dniach stosowania urządzenia. Myślę, że posiadanie tego urządzenia jest niezbędne dla pełniejszej i bardziej efektywnej kuracji nie tylko dla tego przypadku, ale dla wszystkich chorych dzieci, dla młodzieży, dla starców.
Jakież to nieszczęście, że mając takie urządzenie nie możesz pomóc najbliższym, mimo że oni tego bardzo potrzebują. Nie możesz pomóc, bo oni w to nie wierzą, argumentując tym, iż gdyby to było takie dobre, to lekarze mieli by to w swoich gabinetach i stosowali u pacjentów. Tak niestety nie jest i chyba długo nie będzie.
Niekiedy lekarze kupują to urządzenie, stosują u siebie i swoich rodzin, ale są to wyjątki.

19. Kazik od Zeptera

Dwaj koledzy od spławika – Kazik i Marian – poszli, jak to często bywało – na ryby nad Odrę. Ponieważ woda przybierała, więc ubrali ogrodniczki gumowe, aby nie zmoczyć ciała, kiedy będą moczyć kije. Stali tak obaj na sąsiednich cyplach, przez które lekko przepływała woda. Usypiała ona nie tylko przyrodę, ale i wędkarzy. Nie zauważyli więc jak gospodarz wypuścił krowy, które w poszukiwaniu trawy podchodziły do brzegu rzeki. Krowy jako zwierzęta stadne lubiły przebywać w towarzystwie człowieka, więc krążyły wokół łowiących tak, że jednemu z nich wywróciły przybornik z akcesoriami.
Sąsiad Kazia chcąc odgonić bydlę, rzucił wędką w kierunku krowy, aż haczyk utknął w trawie obok zwierzęcia. Bydle gryząc trawę chwyciło haczyk i zaczęło oddalać się od rybaka ciągnąć go razem z wędką w kierunku odległym od brzegu. Wędkarz napinając żyłkę z kołowrotkiem spowodował wbicie się haczyka w język zwierzęcia, które trzęsąc głową ruszyło w kierunku obory, a był to ładny kawałek drogi. Im wędkarz bardziej napinał wędkę, tym krowa przyspieszała, a za nią ten przypadkowy łowca ssaków, który w wysokiej trawie poruszał się jak słoń w składzie porcelany. Nogami majtał na boki, gumowe ogrodniczki wyglądały jak błony pławne u nietoperza, ręce rozpostarł, by nie przewrócić się, trzymując w nich balast – kij z kołowrotkiem i żyłką.
Oglądany z boku wędkarz wyglądał jak latawiec mający unieść się za chwilę w powietrze. Za tym nieszczęśnikiem biegł kolega, który wprost zaśmiewał się z tego widoku. Za nimi z kolei biegł właściciel krówki, który krzyczał na wędkarzy, że płoszą mu zwierzęta zamiast łowić ryby w spokoju.
W pewnym momencie krowa zatrzymała się, wędkarz podciął wędkę, haczyk wyrwał się z języka zwierzęcia i wbił się w spodnie Kazika, który ryknął jak raniony bizon. Marian natomiast skwitował sytuację: no i dobrze ci, jak nie umiesz łowić ryb, chyba że specjalnie złowiłeś krowę, żeby ci nie przeszkadzała, a za to należy ci się porządny wpier…

20. Dzięki doktorku za energie i to bez bólu

Przed Nowym Rokiem (2008) trafił do mnie w stanie beznadziejnym 15-letni pies rasy bokser o imieniu Maksiu. Jego organizm był wyczerpany chorobą płuc i jelit. Mimo leczenia przez koleżankę po fachu jego stan się pogarszał z dnia na dzień. Po wysłuchaniu właścicieli i po badaniu uznałem, że medycyna tradycyjna nie poradzi sobie z tym przypadkiem. Aby właściciele nie sądzili, że sobie lekceważę ich pupila i ich samych, podałem leki wiedząc, że nie będzie oczekiwanych efektów i zaproponowałem jednocześnie energię z urządzenia Unittron. Słyszeli o tym urządzeniu, ale jak i inni z powątpiewaniem i bez entuzjazmu wyrazili jednak zgodę szczególnie, że ta nowa kuracja będzie tańsza od tradycyjnej. Pierwsza kuracja oparta o program leczenia zwierząt dała efekt bardzo słaby. Wieczorem postanowiłem zastosować dawkę energii przewidzianą dla ludzi.
Następnego dnia Maksiu przybył na wizytę w asyście swoich właścicieli, czyli rodziny ludzkiej. Zachowanie pacjenta było bardzo ciekawe, jak powiedział właściciel psa – mądre, bo pies poznał się, co jest dobre i kto mu może pomóc. Do tej pory właściciele musieli go do gabinetu ciągnąc na smyczy, a on sam zachowywał się z rezerwą i widocznym strachem. Tym razem pies miał minę wręcz szczęśliwą, nawet zalotną, oczy śmiejące się, uszy rozluźnione, a szczytem zadowolenia był szelmowski uśmiech z jednym zębem na wierzchu.
W takim nastroju Maksiu wparował do gabinetu ciągnąc za sobą pana. Kiedy doszedł do urządzenia spojrzał na mnie z tym swoim zadowoleniem, podnosząc głowę do góry jakby chciał powiedzieć: no co stary, na co czekasz, czemu łóżko jeszcze nie gotowe, przecież widzisz, że czekam na to, co mnie postawiło na nogi.
Po kolejnej dawce jeszcze się delektował doznaniami, rozkoszował się wyraźnie, po czym na sygnał zszedł z łóżka i lekko się wyciągając spojrzał na mnie jakby chciał podziękować. Szedł za panem wyraźnie się ociągając, by przy wyjściu łypnąć ślepiami i pokazać ząbki w psim uśmiechu. Pewnie myślał: do zobaczenia jutro stary, obyś mnie nie zawiódł.
Po kolejnym dniu zabiegów wyrzucił z siebie duże ilości resztek podobnych do rozpadającego się nowotworu tak z płuc, jak i z jelit. Zaczął pić wodę, później roztwór glukozy, jeszcze później próbował jeść, ale tylko drobne kawałki – jak to rekonwalescent. Z dnia na dzień jego stan się poprawiał, a kuracja potaniała, gdyż dostał upust i promocję za okazywane dowody wdzięczności, które przy jego uroczej brzydocie były naprawdę ujmujące.
W innym przypadku jego koleżanka suczka Coli nie miała takiego szczęścia, gdyż właściciele nie mieli zdrowia, cierpliwości i tyle wiary w pozytywne efekty leczenia. Tak więc nasze szczęście w dużej mierze zależy od innych, od ich zaangażowania, wiary, pozytywnego myślenia i wiedzy.

21. Konfrontacja z medycyną XXI wieku

Jak trudno przebić się myśli nowszej niż ta, którą stosujemy wiedzą tylko ci, którzy to robią. Podawane przeze mnie przykłady stosowania Unittronu na zwierzętach są niczym w porównaniu z efektami obserwowanymi u ludzi. Po pierwsze to uzyskany spokój wewnętrzny, uspokajają się nasze zachowania, nasze podejście do innych. Trochę trudniej jest z niedowiarkami, szczególnie w rodzinie, a jeszcze trudniej jest z najbliższymi. Oczekiwania wobec bliźnich korzystających z Unittronu są zbliżone do oczekiwania cudów. Nie mamy prawa ani zachorować, ani nawet złapać grypy. Pojawienie się choroby przewlekłej typu cukrzyca, zaburzenia jelitowe, czy zaburzenia pracy wątroby – są uznawane jako argument przeciwko dobroczynnemu działaniu urządzeniu. No bo jak to takie cudowne urządzenie, to przecież nie powinieneś chorować. Tak więc ciągle muszę tłumaczyć, że to urządzenie nie leczy, ale sprawia, że organizm sam organizuje się w samoobronie, w mechanizmach, jakie są mu dane.
Każdy z tych przypadków choroby pojawiłby się i tak, tylko z gorszymi skutkami dla organizmu. To my sami sprawiamy, że chorujemy. Zresztą nie ma lekarstwa na śmierć – są tylko środki na choroby. O swoim życiu i śmierci decyduje sam człowiek w porozumieniu wewnętrznym między ciałem, umysłem, a duszą. My, jako ta Święta Trójca, decydujemy o losie własnym i całego świata.

22. Moje doświadczenia z medycyną energetyczno – informacyjną

Do celów doświadczalnych użyłem urządzenia Unittron PMF, Lampę Lambola oraz inne urządzenia jako aplikatury energii. Od roku 2002 wraz z rozwojem samego urządzenia, rozwijałem się i ja, jako ordynujący tę energię żywym organizmom tak zwierzęcym, jak i ludzkim.
Generalnie zwierzęta są o wiele lepszymi pacjentami niż ludzie, ponieważ błyskawicznie potrafią ocenić zdolności i możliwości lekarza. Zawsze bezgranicznie ufają właścicielowi i lekarzowi – jeśli ten leczy ich z woli ich pana.
Wielokrotnie zdarzyło mi się, że pies lub kot próbował się bronić, nie był jednak agresywny. Bywało, że zwierzę ugryzło, ale tylko tak, aby odstraszyć, nie zaś żeby okazać agresję. Wspaniałe, wręcz cudowne są zwierzęta po zastosowaniu aplikatura energii pola magnetycznego. Wielkość i waga nie mają tu znaczenia. Natomiast wielkość ma znaczenie podczas stosowania maty jako aplikatura energii. Małe zwierzęta kładzie się na matę przykrywając zwierzę najpierw na przód, a drugi raz na tył. Efekty leczenia też są „połowiczne”, co może wywołać u właściciela czworonoga szok, jakby zwierzę było przepołowione.
Podam tu przypadek konia wałacha, który jako piękny, łagodny, wspaniale zbudowany, był obiektem zainteresowania nie tylko klaczy, ale i właścicielek zapatrzonych w jego walory. Dla płci żeńskiej swego gatunku był bezużyteczny z powodu okaleczenia atutów jego męskości. Mimo tylu zalet był to koń delikatny, podatny na urazy i choroby.
Był czerwiec 2006 roku, około dwudziestej zostałem zawezwany do tegoż wałacha, słowami: Zdzichu przyjedź, bo Szon chyba zdycha. Ledwo zdołałem wydobyć o co chodzi, a już pędziłem do stajni. Po drodze analizowałem, co to może być, bo opisanych objawów nie widziałem w swoim 31-letnim życiu zawodowym. Po przyjeździe, już w drodze do stajni, dowiedziałem się, ze choroba trawa od wtorku do niedzieli. Koń był świeżo kuty i prawdopodobnie strychuje się, czyli w trakcie ruchu obija się tylnymi nogami, u ludzi nazywa się to „zamiataniem nogami”. To, co zobaczyłem, przeszło moje wszelkie oczekiwania. Konisko stało w boksie na baczność, jakby zaraz miało się rozpęknąć, cały zlany potem, nozdrza rozdarte, oczy wytrzeszczone, żyły jak postronki, a żyły głownie grube jak ramię mężczyzny.
Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to tężec. Klaśnięcie w dłoń wykluczyło tę chorobę, wiec co dalej? Temperatura ciała – 42 stopnie, przy normie około 38 stopni. Oddech płytki, tętno niewyczuwalne, tzw. krzyż śmierci. Wałach miał tak napięte mięsnie, że po wbiciu igły w celu podania zastrzyku, wyskoczyła ona jak z łuku. Podany zastrzyk nie wchłaniał się, pozostała widoczna gula. Kolejne myśli, to zakażenie krwi – sepsa.
Wtedy powiedziałem Wojtkowi, ja jako lekarz nic tu nie pomogę, jedynie możemy spróbować zastosować Unittron. Widziałem jak z kolegi schodzi powietrze, sceptycznie kiwnął głową, był znanym niedowiarkiem, jeśli chodzi o to urządzenie. Mimo to popędziłem do gabinetu i przywiozłem Unittron. Trwało to dość długo, bo i mnie udzieliły się wątpliwości, czy na pewno zdążę. Kiedy dotarłem, skonstatowałem, że nie wziąłem programu leczenia, czyli karty czipowej „witalizacja”. Nie pamiętam jak szybko wróciłem, pamiętam tylko, że jak wszedłem, to zastałem wszystkich zrezygnowanych i siedzących ze spuszczonymi głowami. Moje przybycie dodało życia załodze, wnet podłączyliśmy urządzenie i najpierw przerzuciłem matę przez kłąb – włączyliśmy urządzenie i za moment zaczęły dziać się cuda. Program trawa 8 minut, a już po 2 minutach konisko najpierw niepewnie wciągnęło powietrze, nastąpił jeszcze większy niepokój i drgawki. Słychać było szmery: to już koniec. Odpowiedziałem: po Unittronie jeszcze nikt nie zszedł, a przynajmniej nie podczas zabiegu.
Kiedy koń po raz drugi wciągnął powietrze tak głośno, że aż wystraszył inne konie w stajni, zauważyłem zanik żył na skórze, ustąpiło też drżenie mięśni na szyi i kończynach przednich. Mięśnie stały się gładkie i miękkie. Wyglądało jakby koń składał się z dwóch części: przednia miękka i luźna, a tylna napięta, drżąca. Tylna noga dopiero teraz wyglądała jakby nie należała do tego konia, ale do słonia – gruba jak słup telegraficzny.
Koń jednak stał spokojnie, pełen ufności i wiary w urządzenie XXI wieku, które nie tylko przywraca życie, ale działa cuda niezrozumiałe tak dla konia, jak i dla niedowiarków – obserwatorów tego zdarzenia. Podczas kiedy obserwatorzy i uczestnicy patrzyli zszokowani, my z kolegą przerzuciliśmy matę na tył konia i włączyliśmy program leczniczy – oczywiście dla ludzi, gdyż tylko taki miałem. Stąd wniosek, że człowiek niczym nie różni się od konia, bo działają na niego takie same siły tylko z lepszym skutkiem – o czym później.
W trakcie drugiej części kuracji tylnej partii ciała konia efekty były podobne, tylko zamiast oddechu zaczął znikać obrzęk tylnej kończyny i zanikło drżenie kończyn – jakby były pociągane za sznureczki niczym w teatrzyku kukiełkowym. Zniknęło również napięcie mięśni i naprężenie żył. Część tylna konia, jeszcze przed chwila chora, zlała się z częścią przednią. Nastąpiła integracja jako wspaniały popis jednej całości, integracja dokonana przez życie i technikę.
Kiedy koń po chorobie otrząśnie się i zrzuci z siebie pot, to znak, że wraca do zdrowia, a jak wraca do zdrowia, to wraca pragnienie i apetyt. Tak też i teraz się stało. Już po wszystkim, kiedy myłem ręce, koń zaczął pić wodę i szukał jedzenie, co niechybnie rokowało dobrze. Kiedy my poszliśmy na herbatę, koń poszedł „do różka”.
Przypadek ten należy rozpatrywać w kategorii uzdrowienia. Przecież pokonanie sepsy w 20 minut po tygodniowym okresie rozwijania się choroby graniczy z cudem, biorąc pod uwagę fakt, iż nie stosowano żadnych środków oprócz energii pola magnetycznego przywracającego równowagę energetyczna na poziomie komórkowym.
Następnego dnia ponownie zostałem zawezwany, by ocenić stan organizmu Szona. Koń miał rozwolnienie, co było naturalną reakcją oczyszczająca po tak silnej toksemii pochodzącej od sepsy. Przez kolejne dwa miesiące czesto bywałem w stajni kolegi leczyć rany Szona i innych koni. Jeszcze raz zastosowałem Unittron u mojego pacjenta, a także u mojej klaczy, która miał silny stan zapalny nerek i dróg moczowych. Klacz cierpiała ponadto na od wielu lat na rozedmę płuc. Po jednym zabiegu zmiany ustąpiły wspomagane antybiotykami – szczególnie przy schorzeniach nerek i dróg moczowo – płciowych.
To, co działo się po kuracji uzdrawiającej Szona, trudno opisać. Zaletom Unittrona i tak nie dano w pełni wiary, słyszałem wyjaśnienie, że zapewne samo by przeszło, albo to tak miało być. Najprawdopodobniej to ty sam z siebie go uleczyłeś, gdyż pewnie masz taką energię w sobie.
Kolejny przypadek zastosowania z sukcesem terapeutycznym Unittronu dotyczy małego pieska, suczki 13 – letniej z guzami nowotworowymi gruczołu mlekowego, z przerzutami do jamy brzusznej. Podczas pierwszej wizyty właścicielka (przyszła prosić o środki przeciwbólowe i przeciwzapalne, gdyż lekarz w Berlinie poinformował panią o niechybnej śmierci pacjentki) podałem leki i zaproponowałem, by obie położyły się na macie i skorzystały z uzdrawiającej energii. Ponieważ zmianom chorobowym towarzyszyła silna bolesność powłok brzusznych i tylnych kończyn, poprosiłem o położenie się najpierw właścicielki psa, a na siebie niech położy swoją podopieczną. Podczas pierwszej kuracji obie z początku były niespokojne, zaś później rozluźniły się, a na koniec zabiegu najpierw zeskoczyła sunia, a za nią jej pani. Pani była zdziwiona i zaniepokojona, przecież sunia nie mogła chodzić, każdy ruch, dotyk sprawiał jej ból, a tu patrz pan, uciekła jakby nigdy nic.
Kiedy pani doszła do samochodu, sunia już na nią czekała i po otwarciu wskoczyła do pojazdu. Pani żegnając się ze mną zapewniła, że jutro też się zjawi. Nie zjawiła się, więc pomyślałem, że pewnie ponownie zmieniła doktora za euro. Jednak po miesiącu kobieta ponownie zjawiła się tłumacząc, że przecież psu nic nie jest. Guzy zniknęły, więc po co przyjeżdżać i zawracać głowę doktorowi, dopiero jak stan suczki pogorszył się, przyjechały przed wyjazdem do Berlina znowu wziąć kurację życia. Tak co 1 – 2 miesiące przyjeżdża pani z suczką, naładują akumulatory i dalej korzystają w pełni z życia.
Inny przypadek miał miejsce u kolegi Wojtka i dotyczył jego ulubionej suni Coci. Za sprawą wyszukanego przez Wojtka dla niej kawalera tej samej rasy, czyli wyżła sunia zaszła w ciążę. Tak sobie chodziła w ciąży przez 2 miesiące, aż przyszedł moment rozwiązania. Stan ten przedłużał się o dwa dni, więc zadzwoniono po mnie, by coś zaradzić. Wszystko według mnie wyglądało prawidłowo, suka wybiegana, myśliwska, na skraju lasu chowana, więc dałem leki stosowane w takiej sytuacji i wyszedł drugi szczeniak, ale słaby. Na trzeci dzień urodziła kolejnego szczeniak, ale jeszcze słabszego. Kolejne leki nie dawały oczekiwanych efektów, zaproponowałem więc leczenie Unittronem, do którego zarówno on jak i jego żona mieli sceptyczne zapatrywania. Kiwając głowami, z pewnym grymasem popatrzyli po sobie i na mnie i wyrazili zgodę. W duchu to pewnie żałowali, że zgłosili się z tym do mnie, a nie do innego lekarza weterynarii. Jeśli leki nie pomogą, to następnego dnia miałem wziąć urządzenie wytwarzające energie do biostymulacji organizmu i zastosować je wobec rodzącej suni. Myślałem, że w międzyczasie zechcą zasięgnąć konsultacji u innych kolegów, koleżanek po fachu.
Sądziłem, że problem mam już z głowy i spokojnie zaplanowałem sobie sobotę, a tu telefon: Zdzichu przyjeżdżaj, bo Coca się chyba kończy. Zjawiłem się z urządzeniem, rozłożyłem matę, przykryłem ceratą i zaprosiłem pacjentkę do skorzystania. Mimo zachęt nie miała siły się wczołgać, co rokowało źle, wskazywało na zatrucie ciążowe z porażeniem dróg rodnych, w których znajdowały się jeszcze płody. Próbując wnieść rodzącą na matę zauważyłem bezwład i przelewanie się ciała, co już zupełnie źle rokowało. Obok matki położyliśmy żywe szczeniaki. Były głodne i słabe, tylko popiskiwały. Wzbudziło to niepokój gospodarzy i powątpiewanie w skuteczność tej terapii. W tonie głosu wyczuwałem niepokój i żal. Włączyliśmy urządzenie, przykryliśmy to całe towarzystwo złożoną na pół matą i stojąc patrzyliśmy, co będzie się działo.
Zaraz po włączeniu urządzenia szczeniaki przestały piszczeć, a i matka uspokoiła się. Po paru minutach zaczął się ruch, szczenięta jakby ożyły. Zaczęły ruszać się, szukać cycków, a później ssać mamę, która z kolei zaczęła je lizać i w ogóle zainteresowała się nimi. Świadczyło to o tym, że w gruczołach pojawiło się mleko, którego przedtem nie było. Przedtem, czyli około 3 dni od momentu rozpoczęcia porodu, a 3 minuty przed podłączeniem urządzenia. Pod koniec pierwszego seansu, czyli po 8 minutach, słychać było odgłosy zadowolenia tak mamy, jak i szczeniąt. Aby to utrwalić włączyliśmy drugi Unittron i sytuacja się powtórzyła, ale odgłosy zadowolenia wydawane przez pacjentów były odwrotnie proporcjonalne do odgłosów wydawanych przez gospodarzy. Po 16 minutach wyłączyliśmy urządzenie.
Kiedy energia przestała płynąć Coca delikatnie wstała, by nie zbudzić śpiących, najedzonych i zadowolonych bobasów i wybiegła z obiektu na podwórko. Poszukała miejsca i oddała mocz i kał, pobiegała trochę, by się dotlenić po 3 dniach połogu i wróciła w podskokach do gromadki śpiących bobasów. Widząc ich bezpiecznych i zadowolonych poszła w ustronne miejsce, by urodzić jeszcze dwa ostatnie płody, w tym jeden martwy, który prawdopodobnie blokował poród. Jego organizm zmęczony długim porodem, brakiem energii, zatruciem, poddał się i zrezygnował z życia.
Reakcja ta spowodowana przez pole magnetyczne o niskiej częstotliwości wyglądała jak cud, choć cudem jest już samo życie i jego poczęcie. Mimo to sceptycyzm właścicieli pozostał. Tłumaczę sobie to tak, że człowiek to w końcu nie zwierzę i w takie rzeczy nie wierzy. Ograniczenie się człowieka do posiadanej wiedzy spowodowało jego swoiste widzenie świata. Przy czym im człowiek bardziej wykształcony, tym bardziej jest ograniczony do tego, co zbliżone jest do natury. Zresztą wszystko, co wiemy, pochodzi od ludzi i to ludzie przekazują nam wiedzę, którą wcześniej posiedli od innych. W trakcie tego łańcucha przekazywania wiedzy wypaczamy sobie to, co już wiemy. Zwierzę natomiast nie ma tej drogi pośredniej, bo natura i zwierzę to jedność.
Przypadek, który opowiedziałem, zdarzył się wcześniej niż historia z koniem Szonem. Ani gospodarz, ani nikt inny nie wyciągnął wniosków z tego, co widzieli i dalej trwają w niewierze, a właściwie w wierze w magiczne szkiełko i oko i w to, co poznawalne, a właściwie w to, co da się zmierzyć, określić czy zobaczyć. Są jednak tacy, co zobaczyli i uwierzyli i są też tacy, co zobaczyli i nie uwierzyli uważając się za mądrzejszych od mądrych inaczej.
Jeszcze jeden przypadek, tym razem u półtorarocznej klaczy. W czwartek wieczorem kolega z sąsiedniej wsi Kamień dzwoni do mnie w sprawie wyżej wymienionej pacjentki. Kiedy przybyłem zwierzę było spokojne, ale jakby mocno zmęczone. Ponadto stwierdziłem, że jelita nie pracują, wzdęcie, oddech ciężki, krótki – poważna sprawa. Przyszło mi na myśl zdarzenie z czerwca tego roku, to jest 2006 u tegoż gospodarza. Wtedy zachorował ogierek roczny i miał podobne objawy. Mimo całej gamy środków i zabiegów doszło wtedy do zejścia po około dwóch godzinach. Dla lekarza weterynarii jest to zdarzenie bardzo nieprzyjemne, mimo pełnego zrozumienia w tej konkretnej sytuacji. Różnica między ludzkim a nie ludzkim lekarzem weterynarii, szczególnie na wsi, polega na tym, że tego drugiego wzywa się tylko raz. Jeśli nie pomoże, to znaczy doktor do d… Jeśli pomoże, to ma się z czego żyć, inni go zawołają w razie potrzeby. Tu nie można udawać, że coś się robi, bo co się robi to wszyscy widzą, a jakie ma efekty też wszyscy wiedzą. Gdy lekarz weterynarii musi jechać na drugą wizytę w tej samej sprawie, to gospodarz kiwa głową, a gdy trzeci raz – to już się denerwuje, bo leczenie staje się nieopłacalne. Każda istota bliska rolnikowi ma swoją cenę, chyba że jest to ktoś nowobogacki z kasą, wtedy może pozwolić sobie na sentymenty. Jednak jeśli chodzi o psa właścicielki lub konia gospodarza, to tutaj powyższe reguły nie obowiązują. Wszystko jest kwestią ceny.
Wracam jednak do mojej pacjentki – młodej klaczy. Po wykonaniu wszystkich zabiegów niezbędnych w takiej sytuacji, nie widząc poprawy poinformowałem właściciela, że muszę sięgnąć do medycyny nowej generacji, medycyny XXI wieku. Wszyscy popatrzyli na mnie dziwnie, ale powiedzieli, że jak trzeba, to trzeba. Przywiozłem niezbędne urządzenie Systemy Medyczne Unittron PMF i zaaplikowałem energię uzdrawiającą wierząc, że przecież nie może mnie zawieść.
Były to dwa seansy, podczas których pilnie obserwowałem konia. W trakcie zauważyłem rozluźnienie mięśni zarówno grzbietu, jak i powłok brzusznych. Przy drugim seansie usłyszałem słabe sygnały z jamy brzusznej mówiące o pracy jelit. Zadałem jeszcze leki sondą – dożołądkowo i kazałem poprowadzić, a jeśli młódka zechce, to pogonić, aby w sposób naturalny wprawić jelita w ruch siłą bezwładności. Jak powiedziałem, tak zrobili. Po paru minutach usłyszałem najprzyjemniejszy odgłos dla weterynarza leczącego kolkę u konia, czyli puszczanie wiatrów i oddanie kału. Po okresie napięcia wszyscy wtedy zaczynają żartować i śmiać się, by w ten sposób odreagować napięcie i stres. Wiadomo, chodzi przecież o dużą kasę, no i o sentyment.
Przypomniał mi się następny przypadek z życia wzięty. Kiedyś, lecząc konia, zauważyłem jakby koń i jego właściciel mieli podobny oddech. Znam swój fach i wiadomo, zacząłem od konia. Więc najpierw sondowanie żołądka, później lewatywa, kolejno pędzenie po padoku i kiedy wreszcie zauważyłem objawy powrotu do zdrowia, usłyszałem obok odgłosy całkiem podobne, ale jednak jakby inne. Wszyscy oczywiście jak to w takiej sytuacji bywa, ryknęli śmiechem. Nagle żona gospodarza jak nie wrzaśnie, jak nie krzyknie, jak nie klaśnie w dłonie, aż cała gawiedź przeniosła uwagę na inny obiekt, który tyle hałasu wywołał. Zauważyliśmy jak kobieta okłada męża, który biorąc przykład z konia, oddawał treść pokarmową, ale z innej strony niż mój pacjent. Po prostu rzygał jak kot zanieczyszczając w drodze do ubikacji ganek gospodyni. Na moje pełne oburzenie pytanie, odpowiedziała: zrób pan coś z tym pijaczyną. Nie dość, że sam chleje, to jeszcze chce Kasztana na złą drogę sprowadzić. Na razie to Kasztan jeszcze go do domu przywiezie, ale jak będzie więcej pić, to zabłądzą w lesie i co my wtedy zrobimy? Panie włóż mu pan te rurę w d… i zrób mu pan lewatywę tak, aby już więcej tego świństwa do pyska nie wziął i Kasztana nie upijał. Koń panie, jak więcej wypije, to mu zaszkodzi, a mojemu to już nic nie szkodzi. Pewnie dlatego, że koń nie umie rzygać, dlatego musi mu tyłem wylecieć, dlatego osłabienie długo trwa.
U właściciela natomiast to pewnie z nerwów – co puściły – kiedy koniowi pomogłem. Panie, mówi gospodyni, lepiej żeby nie brudził, bo jak wszystko wyrzuci znowu pójdzie w cug, a koń będzie bez pracy i kto nas utrzyma?
Tak więc wszystko zależy od fizjologii i budowy przewodu pokarmowego. Jeden oddaje zły pokarm tyłem, a drugi przodem. Zdarzają jednak przypadki przy silnym zatruciu, że nad ranem to leci na dwa końce – najczęściej po spirytusie technicznym Royal.

23. Ciąg dalszy przygód z Unittronem

7 grudnia 2006 roku przyszedł do mnie kolega z rudą suczką Miała ona z 15 lat, a może nawet więcej, przyszedł do uśpienia z powodu guzów nowotworowych gruczołów mlekowych i dużego guza węzłów chłonnych pochwowych oraz guzów w całej jego okolicy. Na dowód jej stanu zrobiłem zdjęcie po przyjęciu i w trakcie kuracji. Widząc, co mnie i jego czeka, zacząłem rozmowę na temat pola magnetycznego o niskiej częstotliwości i jego dobrodziejstwa dla istot żywych. Zauważyłem wstępującą w kolegę nadzieję, postanowiłem ożywić zwierzę kładąc je na matę w polu działania urządzenia.
Psinka w mig stała się pełna szczęścia, bo zwierzęta przeczuwają i rozumieją co się z nimi dzieje, dlatego mnie praktycznie nigdy nie pogryzł żaden leczony przeze mnie pies. Pewnikiem czuł, że mu pomagam, a jeśli nic z tego nie wyjdzie, to i tak będzie wola Boża. Kiedy włączyłem urządzenie i pole zaczęło płynąc, sunia ułożyła się z błyskiem szczęścia w oku i z uśmiechem, szczęśliwa jak dziecko. Długo jeszcze leżała na macie, mimo że prąd już nie płynął. Po pierwszym dniu zwierzę już tak bardzo nie cierpiało jak poprzednio, spało bez ludzkiego gospodarza i zaczęło pić wodę. Po drugim seansie zaczęło się poruszać, przyjmować pokarm i ruszać przednimi łapkami. Guzy ograniczyły się i jakby były bardziej suche, mniej bolesne.
Przy drugiej wizycie podałem środki przeciwzapalne i sterydowe. Przed trzecią kuracja zwierzę już jadło i samo się poruszało. Stan ten trwał jeszcze około 2 tygodni. Zwierzę żyło sobie spokojnie. Wszystkie funkcje fizjologicznie wróciły na tyle do normy, że nie stanowiły problemu i nie były uciążliwe dla gospodarzy – w porównaniu do stanu sprzed pierwszej wizyty u lekarza weterynarii.
Chorobie nowotworowej towarzyszył ból wyrażany na wiele sposobów, nieregularność funkcji fizjologicznych, nieprzyjemny zapach, nienaturalne zachowanie, gryzienie i rozdrapywanie guzów, utrata wzroku i słuchu. Po paru dniach stosowania Unittronu stan suczki ustabilizował się i był do zniesienia dla właściciela jak i dla zwierzęcia, co poprawiło komfort życia obojgu. Właściciel nie widział już cierpienia w oczach psa, a pies nie cierpiał z powodu swego chorego organizmu. Tak też po 3 tygodniach zwierzę usnęło przechodząc lekko do krainy wiecznej szczęśliwości, pogodzone z rzeczywistością.
Był to drugi mój przypadek, który w ten sposób przebiegając dał właścicielom poczucie, iż zapewnili swojemu zwierzęciu godne życie i godną śmierć. Należy przy tym pamiętać, że przypadek dotyczył wiekowej suczki, znękanej ciężką chorobą. Nie wiem, czy takie postępowanie jest godne plecenia dla innych istot żywych, szczególnie dla człowieka. Myślę, że przy wsparciu i godziwej opiece medycznej jest to sposób na spokojne dożycie w przypadku ciężkich nieuleczalnych chorób.
Najważniejszą zaletą tego urządzenia jest uzyskiwany przez pacjentów spokój wewnętrzny, równowaga i harmonia emocjonalna, które zawsze i wszędzie są stanem godnym pożądania tak w zdrowiu, a już szczególnie w chorobie.
Medycyna XXI wieku będzie, a właściwie już jest medycyną fizyki i informacji. Od wieków taka była, lecz nauka idąc dalej – do chemii i biologii – wiele rzeczy spłyciła, gdyż nie była w stanie sięgnąć głębiej, bo wtedy wróciłaby do tego, co było wcześniej. Powstało wiele rzeczy dobrych, szczególnie jeśli idzie o ratowanie życia i w tym kierunku powinniśmy iść, natomiast nie powinniśmy zakłócać harmonii organizmów żywych substancjami chemicznymi, których i tak mamy zbyt dużo organizując sobie wygodne życie – na naszą własną zgubę, a może zagładę całej ludzkości. Są to wielkie słowa, ale wypowiedziane pod wpływem impulsów, a może nawet energii, której jesteśmy poddawani ciągle, ale jej już nie rozumiemy. Dociera to do nas w postaci nieszczęścia, choroby, kataklizmu. Nie wierzymy, że właśnie nas to dotknęło, myślimy: dlaczego właśnie nas, a właściwie za co i dlaczego? Kiedy nas to dopada, wtedy złorzeczymy, wyrzucamy Bogu nie myśląc o tym, że to my sami śląc tę negatywną energię obojętności, egoizmu, nienawiści i zawiści, lenistwa, utraty danego nam czasu, doprowadzamy do nieszczęść, utraty zdrowia i życia.
Pielęgnujemy zło nic nie czyniąc, by wydobyć z siebie dobro. Nawet sobie tego nie uświadamiamy. Jako wierzący widzę, ilu ludzi przyjmuje Boga w komunii świętej nie stając się przez to lepszymi, ale zauważają dobre uczynki innych, pocieszają się zapewne tym, że przecież nikt nie potrzebuje ich pomocy, dobrego słowa, pocieszenia, a nawet ciepłego spojrzenia. I tak samowystarczalni przyjmują rozgrzeszenie.
Nie jestem filozofem, chyba że chłopskim, ale lubię przyglądać się ludziom, którzy uważają się za niewierzących, ateistów, czy tez wierzących, ale nie praktykujących. Wszystko to nie jest niczym innym jak tylko wielkim lenistwem, bo wiara to samowolne wielkie zobowiązanie do bardzo wielu, czasami niewygodnych, zachowań. Tymczasem postawa ateisty dla wielu wykształconych ludzi jest wygodna, a później dziwimy się, że jest tak, a nie inaczej na świecie.
Żadna religia na świecie nie uczy zła, chyba że sami ją modyfikujemy na własne potrzeby, a później narzucamy to innym. Niewiara jest tym samym, co wiara narzucona, a nie zaakceptowana i emitowana przez umysł z pominięciem serca. Być dobrym dla wszystkich istot żywych jest czymś wspaniałym, ale nierealnym. W życiu spotkałem się z tym, że ludzie okazujący dobro roślinom, zwierzętom, jednak manifestujący taką postawę bywają źli, a nawet wręcz nieznośni dla najbliższych lub jeśli są dobrzy dla bliskich, są okropni dla podległych im pracowników, wręcz wyżywający się na ludziach od nich zależnych. Ludzie tacy rozczulają się nad żuczkiem, motylkiem, chorym kotkiem, a znęcają się nad dziećmi, żonami czy rodzicami. Potrafią zostawić żonę i dzieci bez środków do życia, ale rozczulają się nad nieszczęśliwymi dziećmi sąsiadów. Bez skrupułów wobec żony mają kochanki. Gdybyśmy nie byli tacy zakłamani, to nieszczęście byłoby nieszczęściem niezależnie od miejsca, czasu i przestrzeni. Pytanie stare jak świat, a odpowiedz tylko jedna się nasuwa. Zacznijmy od siebie, choć jest to naprawdę trudne zadanie, tak trudne, że prawie niewykonalne. Kiedy zrozumiemy siebie, zrozumiemy i innych.
Kochani Czytelnicy! Zapytacie, a co to ma wspólnego z Unittronem? A to ma, że urządzenie to działa na nas korzystnie: uspokajamy się, przestajemy się złościć, czasami nie reagujemy na zło wokół, a nawet staramy się je neutralizować, przez co jesteśmy zadowoleni z siebie i zaczynamy siebie akceptować, a z czasem dostrzegać dobro wokół i dobro w innych ludziach. Nie oznacza to wcale, że nie zdenerwuje nas postawa innych: brak wiary w nas, naszych najbliższych, czy egoizm otaczających nas przyjaciół, wrogów, albo całkowita znieczulica urzędów czy instytucji, które zostały powołane do obsługi naszych potrzeb, opłacanych z naszych pieniędzy, za naszym przyzwoleniem, a nawet wyborem.
Pamiętajcie, by wybierać osoby najbardziej znane choćby z odrobiny dobra, a nie ideałów na odległość. Skoro o wyborach, to powiem, że różne są nasze oceny postępowania. Dziwi to, że często wybieramy kogoś z innych stron, albo wybieramy młodego, albo starszego. Dlaczego? Ano, dlatego że potrzebujemy kogoś lepszego od nas. To my sami nie wierzymy, że ci z naszego otoczenia, są lepsi. Ci z daleka lepiej się prezentują, wydają się idealni, szczególnie jeśli mówią o swoich zaletach, umiejętnościach, dorobku. Można powiedzieć: „wciskają nam siebie”. Bądźmy rozważni!

24. Technika cuda czyni

Kiedy ukończyłem 50 lat, postanowiłem pójść do szpitala i gruntownie się przebadać. Wtedy to wynaleziono mi tyle chorób, że rozchorowałem się poważnie i trzeba było mnie leczyć. Pani doktor najpierw wzięła się za wrzody przewodu pokarmowego, a później za serce. Przy leczeniu wrzodów osiągnęła efekty, a co do serca – tu dopiero zaczęły się problemy. Wtedy to postanowiłem wprowadzić w Zycie łacińską maksymę: lekarzu, lecz się sam. Moje poszukiwania zdrowia były wielokierunkowe, a nawet wszechstronne, bo począwszy od filozofii, a skończywszy na fizyce o bardzo niskich częstotliwościach. I tak na swej drodze spotkałem urządzenie Unittron PMF i Lampę L oraz towarzyszące im akcesoria.
Idąc po nitce do kłębka doszedłem do suplementacji żywności i informacji wewnętrznej organizmu. Kiedy brałem udział w szkoleniach i spotkaniach z pacjentami oraz użytkownikami Unittrona, słyszałem o cudownych wynikach i efektach leczenia. Z lekkim niedowierzaniem, ale i rozbuchaną ciekawością i z tak zwaną ufnością pierwszego kontaktu, chłonąłem wiedzę i uczyłem się od innych, po drodze próbując korzystać z dobrodziejstw tych urządzeń.
Jest taka zasada, że jeżeli przy pierwszym kontakcie z jakimś urządzeniem, środkiem, lekiem czy suplementem, nie zapali się w twoim umyśle sygnał, że to jest właśnie to pierwsze i jedyne, będziesz miał stale wątpliwości. Myślę, że ludzie głębokiej wiary mają lepiej, gdyż w życiu nie wszystko możesz poznać, bo życie jest zbyt krótkie. Więc wierząc w impuls czy Bożą iskrę możesz zapalić w sobie ognisko wiary i nadziei. Wszystko jest właściwie sprawą wiary – poczynając od wiary w siebie. Tak też idąc za światłem wiary przyjąłem owoce ludzkich myśli i wiedzę przodków od pradziejów do geniuszów myśli ludzkiej.
Widząc pozytywne efekty u siebie, postanowiłem nabyć Unittron i propagować go w środowisku. Ponieważ praktykę rozpocząłem od zwierząt i siebie, więc doświadczenie przychodziło powoli. Pierwszą pacjentką była kózka. Kiedy przywieźli ją właściciele, była konająca, prawie zimna. To, co się później działo, było cudowne. Najpierw ciałem zwierzęcia wstrząsnęły drgawki, później obserwowaliśmy głębokie, rzadkie oddechy, jeszcze później odkaszlnięcie dużej ilości piany z płuc. Na koniec kózka otworzyła oczy i rozejrzała się wokół bez podnoszenia głowy, następnie podniosła głowę i usłyszeliśmy lekkie beknięcie, ale takie jak u rodzącego się zwierzęcia. Oddechy przybrały prawidłowy rytm, tętno wróciło do normy, ciepłota też, więc ostatnie dwie minuty kuracji były już tylko rozkosznym leniuchowaniem pacjentki, która powróciła do życia.
Po zakończeniu 8 minutowego programu koza sama zeskoczyła z łóżka, otrząsnęła się, zrobiła bobki i patrząc wymownie na pana – chciała do domu. Pan wychodząc z gabinetu spojrzeniem zachęcił zwierzę, które w lot zrozumiało jego intencje i tak to kózka spokojnie poszła za właścicielem, wskoczyła do bagażnika, z którego to wcześniej była wyniesiona prawie konająca. Kózka ta jeszcze dwa razy była u doktora, od którego wychodziła sama, o własnych siłach.
Po paru miesiącach sytuacja się powtórzyła, a że pan nie miał czasu i ochoty opiekować się zwierzęciem, zwierzę zostało wpuszczone do stada, do którego się jednak nie przystosowała.
Innym razem koleżanka przyniosła suczkę – leciwa była ona i cierpiała na ropomocz. Tygodniowa kuracja sprawiła, że można było zrobić operację usunięcia macicy. Po operacji zwierzę żyło jeszcze pół roku. Istniejące guzy nowotworowe sprawiły, że zwierzę bardzo cierpiało. Ponowna kuracja w polu elektromagnetycznym przyczyniła się do uśmierzenia bólu i humanitarnego zejścia zwierzęcia.
Kolejnym razem, inna suczka z guzami nowotworowymi (nie gojącymi się), po tygodniowej kuracji efekt był taki, że rany zagoiły się, a guzy zmniejszyły do rozmiarów sprzed paru lat. Sunia przychodziła regularnie na kilkudniowe kuracje, a efekty były bardzo dobre. Co stało się później z leciwą już pacjentka, nie wiem. Myślę, że z czasem wszyscy musimy przejść na druga stronę życia – każdy początek ma swój koniec.
Ciekawe, jeśli zwierzęta umiałyby mówić, czy przekazałyby nam wszystkie odczucia i reakcje jakie odczuwają korzystając z pulsującego pola magnetycznego o małej energii, światła z Lampy Lamba, światła interferencyjnego i dźwięku o niskiej częstotliwości, które to pojedynczo lub razem służą do biostymulacji organizmu.
Wiek XXI jest wiekiem medycyny fizycznej, czy chcemy, czy nie, medycyna chemiczna musi odejść, gdyż społeczeństwo nie jest w stanie ponosić ogromnych kosztów leczenia. Człowiek otrzymał od Boga rozum i wolną wolę, wszystko co jest mu niezbędne do życia. Na co nam ten rozum, jeśli tego nie widzimy i robimy wszystko, aby wyniszczać siebie owocami swego umysłu. Wytwory naszej myśli z jednej strony ułatwiają nam życie, z drugiej – tak nas rozleniwiają, że nawet nie chce się nam myśleć, do czego to wszystko doprowadzi. Na szczęście są jednostki, które tak jak profesor Urlich Warnke stworzyły dzieło na miarę XXI wieku przywracające organizmom żywym równowagę biodynamiczną skutkującą powrotem do zdrowia – oczywiście z uwzględnieniem racjonalnego sposobu życia i bycia.
W życiu tak jest, że jedni w imię postępu tworzą coś, co w efekcie obraca się przeciwko nim samym, a drudzy naprawiają błędy poprzedników odkrywając prawdy, o których zapomnieliśmy. Najlepiej sprawdzają się nowinki techniczne jeśli w eksperymentach biorą udział zwierzęta, ale z własnej woli, a właściwie z własnego wyboru.
Kiedy razu pewnego dostarczono mi psa porozrywanego przez dzika na polowaniu, podczas operacji psa stwierdziłem, że jego właściciel sam niedomaga. Poprosiłem go żeby wytrzymał do czasu, kiedy pies zostanie poskładany i pocerowany, wtedy mogą razem skorzystać z uzdrawiającego pola magnetycznego. Tak więc psa jeszcze w narkozie położyliśmy na macie i po włączeniu witalizacji dla małych zwierząt (na maxa), po 8 minutach stwierdziliśmy, że pies został prawie wybudzony z narkozy. Położony na kocu czekał na dawkę uzdrawiającą, tym razem jego pana. Kiedy włączyliśmy witalizację dla pana, pies słaniając się przeszedł około metra z koca pod leżankę, na której odpoczywał jego właściciel. Po kuracji pan wstając dostał zawrotów głowy, a pies w własnych siłach poszedł za nim. Wyglądali jakby wracali z baru, a nie od nie ludzkiego doktora. Później okazało się, że pies bez polowania wytrzymał tylko 5 dni od operacji, a po ranach były tylko ślady.
Innym razem pewna pani przyszła z kocurem o imieniu Mamut. Stwierdziłem u niego niewydolność nerek i dużą ilość piasku w moczu. Oprócz zabiegów cewnikowania z wypłukiwaniem piasku, Mamut wraz z panią skorzystali z urządzenia Unittronem zwanym. Po trzech dniach nerki u kota zaczęły pracować, ale kuracja trwała jeszcze 10 dni aż do całkowitego wyleczenia. Kuracja w polu magnetycznym powtarzana była przez panią i Mamuta jeszcze kilkakrotnie, aż do pełnego efektu.
Problem jak zwykle polega na braku cierpliwości i czasu żeby korzystać z kuracji miesiącami. Przecież prościej jest wziąć tabletkę. Co do efektu, to trudno powiedzieć, bo przestaje boleć jedno, a zaczyna drugie boleć w innym miejscu. Nikt nie zastanawia się nad tym, czy poprzednie leczenie miało związek z aktualną chorobą. Leczenie, leczeniem, a nikt też nie zastanawia się nad wolnymi rodnikami tlenowymi, szkodliwym polem elektrycznym, niezdrową częstotliwością urządzeń elektrycznych, złą jakością wody, powietrza, spożywanej żywności, w tym owoców i warzyw, chemizacją produkcji środków rolno – spożywczych, modyfikacją genetyczna zbóż, zwierząt hodowlanych itp.
Na początku XXI wieku społeczeństwo polskie zubożało do tego stopnia, że aby przeżyć spożywa produkty najtańsze o wątpliwej wartości spożywczej. Stąd tylu ludzi jest poważnie chorych na choroby społeczne. Medycyna klasyczna nie jest w stanie wyleczyć około 90 % chorób społecznych, a koszt utrzymywania ludzi przy życiu jest ogromny i trudny do udźwignięcia przez społeczeństwo. Zwiększenie składek zdrowotnych tej sytuacji nie poprawi, gdyż zostaną one skonsumowane przez potwora zwanego administracją.
Praktycznie większość chorób ma pochodzenie odzwierzęce, nie zawsze dzieje się to bezpośrednio, niekiedy pośrednio. Organizm ludzki jest zbiornikiem różnego robactwa, bo jak podali naukowcy, w każdym dorosłym człowieku (w zależności od wagi) jest do 4 kilogramów organizmów towarzyszących, takich jak: pierwotniaki, grzyby, tasiemce, glisty, bakterie i inne. Stworzenia te można zobaczyć podczas badania żywej kropli krwi w ciemnym polu widzenia.

25. Ksiądz też w cuda wierzy

Tuż przed końce roku 2007 pewnego wieczoru zadzwonił ksiądz z prośbą o pomoc dla pieska, „bo wszyscy mu już odmówili”. Dziwni są ludzie, albo inaczej: takimi chcą być, bo lubią być wtłoczeni w ramy nauki i marketingu. Dla medycyny ważne jest, by pacjent, który raz trafi do lekarza, był pacjentem do końca życia. Jeden z moich kolegów lekarzy ludzkich składając życzenia noworoczne, powiedział: życzę ci abyś żył 100 lat w zdrowiu sterowanym, czyli kontrolowanym przez lekarza. Jest to cała prawda o medycynie, a właściwie najbardziej na świecie dochodowym jej dziale – gospodarczym. Bardzo trudno wyrwać się ze szponów służby zdrowia, gdyż od urodzenia ludzie chorują.
Tak wiec kiedy ksiądz przybył z wizytą, towarzyszył mu – najbardziej zainteresowany – piesek wielkości ratlerka, ponadto mama księdza i opiekunka pieska oraz kierowca. Cała czwórka wymagała pomocy medycznej, przynajmniej tak oświadczyli. Pies miał atak paraliżu pochodzenia mózgowego. Po zażyciu leku objawy ustąpiły, ale stan napięcia mięśniowego i niepokoju był widoczny. Ponadto ksiądz był przeziębiony i miał temperaturę, a kierowca bóle kręgosłupa.
Stan nadopiekuńczości całej rodziny nad ich pupilem był trudny do przełamania, szczególnie kiedy nie chciałem dać zastrzyku, lecz zaproponowałem kurację polem magnetycznym. Po jakimś czasie opory ustąpiły, a pies poddany zabiegowi poczuł się lepiej i zaczął swobodnie biegać.
Wtedy ksiądz poddał się kuracji i także poczuł się lepiej. Niby nie było różnicy, ale czuł się tak jakby był zdrowy. Mama księdza po zabiegu – jak mówiła – poczuła spokój, a kierowcę przestał boleć kręgosłup.
Pies, ksiądz oraz jego mama korzystali z urządzenia przez parę dni – z pozytywnym efektem. Co dalej będzie? Nie wiem. Unittron nie przedłuża życia, ale poprawia jego jakość. Długość życia zależy od kodu genetycznego, warunków egzystencji i poziomu stresu, którego doświadczamy.

26. Stary człowiek i może (wyzdrowieć)

Mój kolega – Józef w wieku 65 lat dostał udaru mózgu, w szczególności móżdżku, co doprowadziło do zagrożenia życia. Lekarze ludzcy nieoficjalnie dawali mu 5% szans na przeżycie. Ponieważ widziałem się z nim w szpitalu na parę godzin przed tym stanem, to pomyślałem, że może mu pomóc urządzenie emitujące pole magnetyczne o bardzo niskiej częstotliwości oraz 5 rodzajów energii, w tym szeroka gamę światła słonecznego. Wszystko to zamknięte jest w kartach czipowych z programem leczniczym, a właściwie normującym funkcję każdej z miliardów komórek, z których składa się nasz organizm. Córka kolegi i jego zięć także zaproponowali współleczenie tym urządzeniem. Na szczęście lekarz anestezjolog pełniący dyżur na OIOM-ie w Krośnie Odrzańskim zetknął się już z tym systemem na Akademii Medycznej w Łodzi, więc wyraził zgodę. Kierował się prawdopodobnie zasadą, iż temu pacjentowi nic – oprócz czasu i Boga – nie pomoże, medycyna zrobiła wszystko, co było możliwe w takiej sytuacji. Tak więc urządzenie to stosowano przez tydzień ze względu na wzgląd.
Po tygodniu musieliśmy zabrać urządzenie, bo zmienił się lekarz, który nie był taki otwarty, a może nie ufał weterynarzowi? Bo jak to jest możliwe, aby konował szarogęsił się po czyimś oddziale. A może to były moje wyimaginowane domysły? W każdym razie czekałem na wieści od rodziny po każdej wizycie u śpiącego kolegi. Podczas pierwszego po udarze badania tomografem stwierdzono zanik obrzęku móżdżku, chociaż objawy udaru nie ustępowały. Był to efekt niewspółmierny do stanu pacjenta. Dla mnie nie było to niespodzianką, lecz potwierdzeniem wiedzy, którą posiadałem o tym urządzeniu.
Taki stan trwał dwa miesiące. Postępowano z moim kolegą według zasad określonych dostosowanych do zmian w jego stanie zdrowia. Po dwóch miesiącach przeniesiono go na oddział wewnętrzny. Wtedy to córka wraz z mężem poprosili mnie żebym przyniósł do szpitala jedno z urządzeń zwane sztabką 4 K. Przyniosłem i zastosowałem na miejsca zmienione – szczególnie stawy. Wahałem się, bo kiedy pierwszy raz poproszono mnie o zastosowanie Unittronu tuż po udarze móżdżku, wtedy ja poprosiłem o pisemną zgodę i spotkałem się z reakcją totalnego zaskoczenia, wręcz kompletnego braku zaufania. Zmienili decyzję dopiero po rozmowie z lekarzem dyżurnym i kiedy ten przekonał ich, iż jest to ostatnia szansa dla pacjenta w tym stanie. Zapewne oni też tak pomyśleli jak ten drugi lekarz. Ich reakcja była dla mnie zaskoczeniem tym bardziej, że córka kolegi wcześniej przekonała się na sobie o skuteczności tego urządzenia. Od dzieciństwa bardzo ją bolało w okolicy łopatki, co uniemożliwiało jej sprawne funkcjonowanie lewej reki. Różne metody leczenia nie dawały pożądanego efektu. Po zastosowaniu tego urządzenia ból minął bezpowrotnie.
Kiedy podjąłem ryzyko odwiedzin kolegi w szpitalu, wziąłem ze sobą tylko sztabkę 4 K. Stan w jakim go zobaczyłem był przerażający. Wzdłuż kręgosłupa był obrzęk podobny do grubego węża, a każdy staw wyglądał jakby znajdował się w piłce od koszykówki. Zacząłem od nóg, efekt był taki jakby za dotknięciem czarodziejskiej różyczki, bo po przyłożeniu tejże sztabki z 4 rodzajami energii obrzęki ustępowały, a pojawiły się stawy suche jak u konia wyścigowego. Córka patrzyła na to ze zdziwieniem wydając dźwięki podobne do kwilenia ptaka. Kiedy przeszliśmy do kręgosłupa mój kolega już używał nóg, by podnieść się do pozycji siedzącej. Należy zaznaczyć, że zastałem go w pozycji płodu, na boku z przykurczonymi wszystkimi kończynami. Przy czym w miejscu stawów na obleczonym skórą szkielecie były obrzęki – niczym nałożone balony wielkości piłki. Podczas zabiegu kolega próbował coś powiedzieć, które to słowa rozumiała tylko córka. Po zastosowaniu sztabki na wszystkie stawy pacjent położył się wygodnie na łóżku w pozycji półleżącej zakładając nogę na nogę. Wyraźnie powiedział: idźcie, ja już śpię. I tak spał całą noc.
Na drugi dzień, w sobotę, wchodząc na salę zobaczyłem kolegę siedzącego z założonymi nogami. Kiwając nimi powiedział: widzisz już mogę ruszać nogami i nie boli mnie tak jak przedtem. Muszę powiedzieć, że łzy szczęścia napłynęły mi do oczu, żartując starałem się je ukryć. Powiedziałem: ciekawe, czy możesz usiąść na brzegu. Jak mi pomożecie, to usiądę. Kiedy usiadł zauważyłem brak obrzęku kręgosłupa. Żartowaliśmy, a ja udawałem, że wszystko rozumiem – mimo jego niewyraźnej mowy. Wtedy to zastosowaliśmy urządzenie na twarz i stawy żuchwowe, w efekcie szybko pojawił się pierwszy uśmiech i wyraz szczęścia na twarzy kolegi. Pomyślałem sobie: obym miał szczęście spotkać takiego kolegę lub mieć takie oparcie w rodzinie jak on. Ten to dopiero ma szczęście, nawet w takim nieszczęściu.
Po pół roku od tego zdarzenia kolega przeszedł rehabilitację, przybrał na wadze, porusza się normalnie, ponadto wróciły mu wszystkie funkcje. Jego stan zdrowia przypomina stan zdrowia noworodka, strawił bowiem wszystkie złogi i zapasy zgromadzone przez 65 lat. Z pewnością pamięta też momenty tragiczne i humorystyczne, które towarzyszyły przez rok przebiegu choroby.
Oczywiście, nikt nie wierzy w uzdrowienie sztabką, bo przecież przypadki się zdarzają. Owszem, zdarzają się, ale nie takie prawie doskonałe wyzdrowienie pacjenta w tak ciężkim stanie. Z jednym się zgadzam, gdyby nie pomoc Boska i modlitwy bliskich, to pewnie urządzenie nie byłoby tak skuteczne, przecież zostało ono skonstruowane przez ludzi w oparciu o poznanie prawd, które rządzą światem, przez ludzi naprawdę głębokiej wiary.
Jeśli pytałem się jak to z tą modlitwą było, to okazało się, iż tyle zdarzeń trudnych do zrozumienia miało miejsce, tyle spotkań, informacji o przypadku kolegi, że praktycznie od samego zdarzenia do wyzdrowienia wiele osób modliło się w jego intencji. Jest to przykład jak pozytywna myśl, czyli Boska Energia Miłości – puszczona w eter, przynosi niespodziewane, niespotykane efekty czasem zwane cudem. Lekarze nieraz mówią: myśmy zrobili wszystko, a reszta należy do Boga, tylko cud może to zmienić. Jak widać cuda się zdarzają.

27. Niewykorzystana szansa

Powiat krośnieński (Krosno Odrzańskie) w wyborach do parlamentu Wojewódzkiego wprowadził aż trzech radnych. Był to wynik mądrej polityki opcji politycznej, ich koalicji, blokowania się oraz samych kandydatów. Pierwszy i najmłodszy to przedstawiciel „Samoobrony” partii, jaką znali wszyscy i w tamtych czasach bardzo bojowej, której członkowie „okratwatowali się” na biało – czerwono.
Drugi to reprezentant Ruchu Ludowego, a konkretnie Polskiego Stronnictwa Ludowego – partii z ponad 110- letnią tradycją – zblokowanej z Platformą Obywatelską. Połączenie wody z ogniem jak widać jest możliwe.
Trzeci to przedstawiciel Socjaldemokratów i całej tej koalicji, który po raz trzeci wszedł do Sejmiku, a stało się to w wyniku odejścia radnego z Żar – na stanowisko o wyższym uposażeniu niż to, które otrzymywał za samo radzenie. Jest to może pozycja wygodna, ale wyżyć trudno – szczególnie przy zaostrzonym apetycie.
Takim to sposobem jeden z najmniejszych powiatów po raz pierwszy w historii regionu, a może i kraju wprowadza trzech radnych wojewódzkich do Sejmiku. Na dodatek dwóch pierwszych pochodziło z jednego sołectwa – kamień Morsko. Pierwszy z Kamienia, a drugi z Morska. Możecie wyobrazić sobie Drodzy Czytelnicy, cóż to była za szansa? No i na tym koniec. A w jedności przecież siła – gdyby ta jedność była.
Kiedy pierwszy z nich startował na wiceprzewodniczącego Sejmiku, pomyślałem: to dobrze, trzeba głosować, przecież on jest młodszy, więc szybciej się uczy. I zagłosowałem. Klub PSL Sejmiku w umowie koalicyjnej z PO zgłosił mnie na stanowisko wiceprzewodniczącego Komisji Rolnictwa, abym miał szanse otrzymać funkcję w Radzie Nadzorczej Funduszu Ochrony Środowiska.
Przewodniczącym Komisji Rolnictwa został przedstawiciel „Samoobrony” licząc, że jako stary wyga zostanie z poprzedniej koalicji, załapie się na ten stołek. Zresztą przygotował sobie opinię wszystkich związków zawodowych rolniczych – jako były związkowiec. Poznał szczegóły i niby dla dobra ogółu zamierzał objąć tę funkcję. Problem polegał na tym, że „Samoobrona” nie byłą koalicjantem we władzach Sejmiku, tylko tzw. „szwagrem” z PiS-u. Wyjaśnię o co chodzi z tym szwagrem. Kiedy koledzy zmawiają się na wódkę, to ten z kieleckiego leci po wódkę, zza Buga po zakąskę, a ten z poznańskiego – po szwagra.
Kiedy PO zorientowała się, że zorientowała się, że oddaje funkcję Przewodniczącego Komisji Rolnictwa przedstawicielowi, jakby nie patrzeć PiS „szwagrowi”, jej członkowie postanowili nakłonić mnie na ustąpienie z funkcji wiceprzewodniczącego Komisji Rolnictwa. Nie było to możliwe gdyż obowiązywała umowa koalicyjna PO – PSL.
Podczas głosowania w Komisji Rolnictwa nad kandydaturą do Rady Nadzorczej Funduszu Środowiska, zgłoszono moją kandydaturę, nikt nie zgłosił kandydata „Samoobrony”. Wyobraźcie sobie, iż Radny z Gubina, ten trzeci z powiatu krośnieńskiego, zapewne w imię lokalnej solidarności, zgłasza przeciw mnie kandydata z „Samoobrony” i tłumaczy to jego doświadczeniem. W czym? Należało by zapytać. Chyba w przebiegłości lub podwójnej koalicji „Samoobrony” z Socjaldemokracją. Doszło wtedy do głosowania i wynik ustalono na poziomie remisowym. Takim to sposobem solidarność lokalna zwyciężyła z wynikiem ujemnym nad rozsądkiem. Z „rozsądku” czasem strzelamy sobie gola, aby zachować się lojalnie nie dla społeczności, ale dla kumpli, których zna się od dwóch kadencji. Prawda, że trudno przewidzieć własne zachowanie, a co dopiero zachowania powiązanie z przeszłością. Skwituję to parafrazą przysłowia, a może w ten sposób powstanie nowe: nauka w las nie idzie, idzie tylko w pole. Tak więc będziemy się siłować w jedności. Chciałbym być tym mądrzejszym, ale chyba człowiek z wiekiem nie mądrzeje, lecz mądruje się.
W międzyczasie koalicja Pis-u – „Samoobrony” – PO upadła, ale skutki zostały gdyż „Samoobrona” weszła na Platformę i tam pozostała – dla chleba. W następnej kadencji 2010 – 2014 ponownie z powiaty krośnieńskiego weszło trzech radnych reprezentujących PO, PSL i SLD. Koalicja została po staremu, tylko członkowie – spadochroniarze ze starego SLD przejęli władzę w PO, więc mamy cichą koalicję. Będzie jeszcze gorzej, bo młody narybek PO przejął stołki w Warszawie w Funduszu Ochrony Środowiska w ramach dbałości o czystość tego środowiska. No cóż, za coś te kampanie trzeba robić. Aby zostać wybranym, trzeba zainwestować społeczne (partyjne) pieniądze.

28. Gdy 60-tka minie, to po chłopie

Wiek 60 lat daje człowiekowi prawo wyciągania wniosków z życia tak własnego, jak i obserwacji życia innych, szczególnie tzw. figur.
Komunizm stworzył możliwości długoletniego pełnienia funkcji i stanowisk. Aby człowieka poznać, jak mówią, trzeba beczkę soli z nim zjeść i morze wody wypić. W komunizmie to jeszcze trzeba było wypić, choć nie zawsze dawała ta strategia pozytywne efekty – przynajmniej dla tego, co stawiał. Oby tylko o stawianiu była mowa. Zdarzało się też, że oprócz pieniędzy ludzie tracili zdrowie. Była i chyba jest nadal jedyna forma łapówki, która uchodzi bezkarnie, szczególnie jeśli strony piją razem i z własnej woli.
Jeżeli żyje się w jednej społeczności 40 lat i zna się ludzi od trzech pokoleń, to wie się kim kto był i jakim był, a kim jest teraz i jak ludzie go postrzegają. Pamiętam sekretarzy, dyrektorów, dowódców i tych, od których zależał ludzki los, jak nosili się pysznie z głowami w górze i oczkami rozbrykanymi wyłapujący tych, co im się nie kłaniali. Wiem też o konsekwencjach jakie później ponosili. Teraz, kiedy te figury decydują już tylko o tym na co wydać swoje, na mój gust i tak zbyt duże emerytury, przemykają ulicami, aby broń Boże nie musieli ukłonić się tym, którzy przedtem oddawali im ukłony.
Są też ludzie dumni, którzy swoim życiem zasłużyli na szacunek potomnych. Do takich przeważnie należą ludzie wielkiej pracy i ducha, jak nauczyciele, lekarze, rzemieślnicy. Świat co prawda tak szybko idzie do przodu, że nawet ci oddani innym, nie są zauważani, gdyż albo nie wychodzą z domu, albo są schorowani i wymagają opieki. Czasem tylko ktoś zada pytanie: nie wiesz czy ta, ten nauczyciel jeszcze żyje, bo dawno go nie widziałem. Zawsze o tych ludziach mówi się w czasie przeszłym. Często o dobrych ludziach mówi się: dobry człowiek, ale głupi.
Zapewne komuś, kto pełnił różne funkcje przez 30-40 lat i przechodzi na emeryturę, wydaje się, że świat się zawali, a on jest niezastąpiony. W rzeczywistości to wszyscy oczekują, kiedy wreszcie ten zgred odejdzie, bo tak naprawdę to nie tylko, że blokuje postęp, to jeszcze utrudnia tak pracownikom, jak i klientom (petentom) życie. Nie robi niczego dla ludzi, tylko kombinuje co i jak zrobić, aby emerytura była jak najwyższa i jeszcze doczekać następnej jubileuszówki. Jak tylko może, tak wykorzystuje zakład dla własnej prywaty, którą boi się utracić. Jeśli już utraci, to uważa, że przecież on tu był dyrektorem, kierownikiem, szefem i należy mu się dozgonny szacunek.
Moim zdaniem jest to postawa psa ogrodnika, co sam nie zje i drugiemu nie da. Bardzo często ich „last minute” są dla społeczeństwa stracone, bo ich największym przestępstwem jest grzech zaniechania. Straszenie ludzi innymi, którzy przyjdą po nich jest zagrywką i zasłoną dymną dla ich pychy i tchórzostwa. Sami nie wierzą w to, co mówią, a chcą, aby inni uwierzyli.
Pamiętam z psychologii zwierząt profesora Sennego, iż zwierzę wyczuwa, kiedy człowiek się go boi i dlatego zwierzę atakuje pierwsze, aby zdobyć przewagę. Kiedy człowiek ufa sobie, wierzy w siebie, to ludzie uwierzą również. Warto to wypróbować najpierw na zwierzętach. Różnica polega na tym, że zwierzę nie oszukuje, a człowiek – tak. Zwierzę nie gra, a jeśli się cieszy, to całym sobą. Natomiast ludzie zachowują się z dystansem, czasem ten dystans zachowują na czas pełnienia funkcji i kiedy funkcja się kończy, kończy się i dystans, a oczekiwania zostają.
Podobnie jest przy pełnieniu funkcji publicznych, takich jak: radni, wójtowie, burmistrzowie, starostowie, prezydenci. W pierwszej kadencji są jeszcze normalni, ale już zaczynają szukać swojej pozycji i okopują się. Najpierw zależy im na znajomościach z marszałkiem i tymi, którzy coś znaczą. Organizują się w takie gremia, aby być tam szefem i aby było o nich słychach. Są to na przykład zgromadzenie gmin, miast większych czy mniejszych, sołectw, a nawet powiatów i regionów.
Kiedy już zorganizują się, to zaczynają umacniać swoją pozycję – niby dla nas, ale tak naprawdę dla pieniędzy. Często widać to na spotkaniach typu: targi, festiwale, dożynki i inne gremia, w których uczestniczy „śmietanka” – sama dla siebie. Tylko na nich zwrócone są oczka prowadzących imprezę i przede wszystkim szefów. Oczywiście, ważni są uczestnicy, bo to niby dla nich jest impreza, lecz tak naprawdę jest po to, by uścisnąć rękę marszałka, prezydenta, przewodniczącego itd. Dla nich impreza jest ważna dopóty, dopóki są zwierzchnicy, kiedy ci odjeżdżają, to niech tam sobie artyści występują, przecież ludziom też się coś należy, a myśmy swoje spełnili. Teraz można się przywitać z gawiedzią, niech widzą jaki jestem ważny i kogo ta ręka witała oraz kto został poklepany, wycałowany, „omisiowany”.
Ludzie wybrani na drugą kadencję najczęściej powinni finalizować i kończyć to, co rozpoczęli w pierwszej kadencji. I tu zaczynają się najczęściej schody, gdyż ludzie pomniejsi, którzy coś tam społecznie robią, są jakby kłodą rzuconą władzy, która to władza stworzona jest do wyższych celów. Społeczeństwo stawiane jest przed obywatelem, który to obywatel staje się przedmiotem. Ważniejsze są instytucje typu szpital, szkoła, droga, most, strażnica, posterunek, ale to, co dzieje się tam w środku, jest już sprawą małego, zduszonego gremium i nie ma tam miejsca dla człowieka – tego samotnego, zagubionego tak pracownika, jak i ucznia, pacjenta, petenta. Po prostu dla niego nie starcza już pieniędzy, gdyż 80-90% pochłaniają instytucje i zatrudnieni tam ludzie – niby dla nas, ale tak naprawdę dla siebie.

29. Działalność społeczna – powołanie czy głupota?

Trudno powiedzieć, czy działaczem społecznym człowiek się rodzi czy też do tego dorasta. W moim przypadku była to chyba oznaka dorosłości. Cały okres dzieciństwa i szkoły, to okres obserwacji życia i próby czy można żyć samemu, czy też w grupie. Ponieważ po oderwaniu się od cyca Mamy rzucony zostałem na głęboką wodę, to szybko i to w drastyczny sposób musiałem nauczyć się pływania w życiu. Myślę, że podobnie było u każdego z nas, a przynajmniej u tych, którzy przystosowali się i znaleźli swoje miejsce. Gorzej z tymi, którzy nie załapali się na życiowe procesy adaptacyjne i poprzestali na utrzymaniu społeczeństwa, oczywiście tej jego części, która pracuje, zarabia na utrzymanie swoje, swojej rodziny, trwale chorych i niedostosowanych życiowo.
Zupełnie inną sprawą jest praca na rzecz tych, którzy dostosowali się wyśmienicie, a stali się trutniami, może jednak nie trutniami, gdyż może to obrazić choć w części niezbędnych członków społeczności pszczół.
Myślę, że plagą społeczeństwa cywilizacyjnego jest stworzenie biurokracji nie dla niej samej, lecz dla samych siebie. Tworzenie przerostu administracji w zamyśle ma służyć społeczeństwu, a tak naprawdę to administracja jest służebnicą biurokracji, a ta jest poddaną polityce i politykom. Gdyby nie administracja, to nie byłoby polityki i biur politycznych polityków, którzy istnieją tylko po to, aby rozdzielać stanowiska swoim pachołkom, na których to stanowiskach udają, że służą społeczeństwu, a zajmują te stołki głownie dla własnych korzyści. Po prostu za wspieranie innych mają za co żyć udając, że pracują.
Wszyscy politycy jak idą do wyborów, to obiecują złote góry, choć sami tych gór nie znają. Jak zostaną wybrani, to jakiś czas żyją na ziemi, a później obrastają w piórka i fruwają na coraz to wyższe grzędy, a ich punkt widzenia staje się bardziej globalny i za coraz bardziej globalne pieniądze.
Przez 35 lat pracy zawodowej i społecznej nie widziałem. ani nie słyszałem, aby ludzie władzy, czyli administracji wpłacili dla biednych, poszkodowanych przez los jakąś sumę ze swoich pensji. Rencista, emeryt, robotnik, który wie, co to jest bieda, nędza, nieszczęście – dopłaca do innych 10-50% swojego „uposażenia”. Często dla picu kierownicy, dyrektorzy, wójtowie, burmistrzowie, starostowie, wojewodowie, ministrowie, premierzy też wpłacają taką samą kwotę jak ten biedak emeryt czy bezrobotny. W ten sposób usypiają własne sumienie.
Dla komfortu psychicznego, dumny i zadowolony kupuje żonie, dzieciom, rodzicom rzecz uprzyjemniającą życie, zbędną rzecz lub też jakiś drobiazg do domu, za cenę którego jakiś biedak mógłby wyżywić rodzinę przez miesiąc lub dłużej. Ludzie gromadzą majątek, aby dowartościować siebie. Papież Benedykt XVI podczas drogi krzyżowej w Watykanie w 2006 roku, wypowiedział słowa, które nikomu nie utkwiły w pamięci, bo i po co być człowiekiem, wystarczy być homo sapiens. Te słowa to: jesteśmy ludźmi tylko wtedy, gdy nie myślimy o sobie.
Jak to się ma do mojej działalności społecznej? Ano nijak, gdyż nie psuję do tych ram, w które próbowano mnie zamknąć. Myślę, że swoim postępowaniem sprawiłem, iż ludzie ze mną pracujący społecznie wybierali mnie na swojego prezesa, gdyż ja robiłem to, o czym oni myśleli, jednak ich wysokie poczucie własnej indywidualności i zapatrzenia w siebie oraz egoizm, tłumaczy potrzebę służenia własnej rodzinie. Potrzebny więc jest jeden taki, który będzie to robił za nich, a jeżeli będzie trzeba, to czasem coś jemu pomożemy, aby się nie rozmyślił.
Taka postawa „jednego głupiego” jest głównym powodem istnienia stowarzyszeń jako instytucji społecznych. Jeżeli jednak ten jeden pomyśli czasami o sobie, to z miejsca jest niegodny zaufania, nas – jako małej społeczności. Co innego my – społeczeństwo. Są też takie instytucje społeczne, powiedzmy polityka na szczeblu podstawowym, gdzie wykluwają się liderzy, którzy jak tylko wyfruną, to zaraz plują na dół, obserwują z góry grunty, na których wyrosili. Z góry inni wydają się tacy mali i w skali makro polityka zupełnie się nie liczą. Mimo całych tych negatywnych ocen, to jednak działalność społeczna stwarza możliwość bycia uczciwym, oddanym, pełnym miłości zarówno do siebie jak i do tych, dla których się pracuje.
Często człowiek zaczyna działać i odkrywa w sobie istotę inna niż był dotychczas. Często chce być lepszym i dać z siebie coś dla innych. Ludziom nie zawsze są potrzebne pieniądze, czasami jakiś ludzki odruch, odrobina współczucia, miłości i wsparcia moralnego. Czasami samemu trzeba dać dobry przykład, mimo że to często trochę kosztuje, ale naprawdę się opłaca być bezinteresownym, po prostu ludzkim. Bóg ma ludzi do roboty

Każdy człowiek jest dzieckiem Bożym z jego woli i nieważne czy jest wierzącym, czy nie, dlatego każde nasze prośby, a właściwie podziękowania zostają wysłuchane. Nie zawsze jest tak jak byśmy chcieli, gdyż nie jesteśmy doskonali i wszechwiedzący – dlatego nie rozumiemy Boskich wyroków. Ten, który to stworzył, wie jak to funkcjonuje, choć dając nam rozum i wolę stworzył możliwość wyboru. Dlatego dobro i zło są względne. Abyśmy doznali i zrozumieli dobro, musimy doświadczyć zła z własnej lub cudzej woli, na którą dajemy przyzwolenie. Temat jak rzeka czy życie, przez które przechodzą czy też przewijają się ludzie i zdarzenia. Dobro przyciąga dobro, a zło przyciąga zło. Na pewno zło można neutralizować dobrem, ale tej reakcji nie można odwrócić, po to aby móc docenić Boski bieg rzeczy.
Nie zawsze to, co na pierwszy rzut oka jest złem – jest złem naprawdę. Oto przykłady z mojego życia, ale każdy z Czytelników też mógłby przytoczyć podobne z własnego życia.
Był rok 1997, trwała kampania wyborcza do Parlamentu III RP. Wracaliśmy z kolegą partyjnym Stanisławem z Zielonej Góry z materiałami wyborczymi dotyczącymi głównie Marszałka Józefa Zycha. Było około godziny jedenastej, droga prosta, dwupasmowa, zbliżamy się do ronda w kierunku Krosna Odrzańskiego. Przed nami zielone światło, jedziemy jakieś 70 km na godzinę. Ponieważ za moment miało zmienić się światło na czerwone, więc przyśpieszyłem wraz z innymi jadącymi przede mną samochodami do 80 km na godzinę. Będąc już na rondzie kątem oka zauważyłem samochód osobowy, który z prędkością około 100 km na godzinę jedzie prosto na mnie, więc zupełnie odruchowo nacisnąłem na gaz do dechy. I nagle usłyszałem trzask, rozrywanie się stali. Poczułem szarpniecie na bok, później obrót i uderzenie w krawężnik z przechyłem na prawą stronę, dalej odbicie się od krawężnika i opadniecie na jezdnię.
Działo się to wszystko w jednym momencie, przy zachowanej pełnej świadomości i bez bólu. Popatrzyłem na nogi są, na ręce – są. Na głowę nie popatrzyłem tylko pomyślałem: jak ją masz, to uciekaj, bo zaraz może wybuchnąć pożar. Natomiast kolega siedział jak kołek. Krzyknąłem: wiejemy, bo zaraz może się zapalić, a Stanisław ani drgnie. Pytam się: żyjesz, a on tylko pokiwał głową. Wypchnąłem drzwi i wyciągnąłem go z samochodu i patrzę z zewnątrz na to, co się stało.
Dzwonię do żony informując ją, że żyjemy, tylko jesteśmy stuknięci, czyli mieliśmy wypadek. Następny telefon jest na Policję – z informacją o wypadku. W tym momencie widzę pędzącego młodego człowieka z Pomocy drogowej. Samochód Pomocy drogowej stał nieopodal, jak się później okazało, panowie czekali na samochód z wypadku. Ktoś pół godziny wcześniej dzwonił z informacją, iż na rondzie zdarzył się wypadek i trzeba zholować auto. Panowie wyjechali na wskazane rondo dosłownie w momencie naszego wypadku. Przez myśl przemknęło im pytanie, dlaczego ktoś dzwonił do nich z informacją o wypadku, który miał się dopiero zdarzyć za 20 minut. Nikt ani wcześniej, ani później w tym miejscu nie miał zderzenia. Nikt też nie dzwonił z reklamacją, dlaczego nie przyjechali na miejsce wypadku. Była to dla nich wielka niewiadoma i niejasna sprawa, zresztą niewyjaśniona do dziś.
Wróćmy do momentu kiedy to kierowca Pomocy drogowej i szef warsztatu samochodowego – jak się okazało, biegł do mnie krzycząc: panie, czy dzwonił pan na pogotowanie? Tak – odpowiedziałem. Wtedy on: odwołaj pan i nie pytaj dlaczego. Usłuchałem i wtedy opowiedział mi o zdarzeniu prawie identycznym, ale z przykrym zakończeniem, zupełnie innym niż moje. Otóż kierowca, który wjechał na rondo przy zielonym świetle został uderzony przez auto, którego kierowca wjechał na czerwonym świetle. Po 6 miesiącach na rozprawie sądowej został skazany jako winny wypadku gdyż policjanci podczas rozprawy zmienili zeznania. Kierowca ten miał czas, by znaleźć świadków, którzy pod przysięgą zeznali, iż pierwotnie winny kolizji miał zielone światło. Niewinny i poszkodowany wierzył, że pierwotne zeznania spisane przez Policję i obu uczestników zdarzenia, będą dla sądu wiarygodne. Byłyby, gdyby nie czas 6 miesięcy, bo tyle trwało oczekiwanie na rozprawę w sądzie w celu ustalenia winy. Było to tym bardziej ważne, iż poszkodowany wymagał pomocy lekarskiej. Tak to z poszkodowanego stał się sprawcą wypadku, a sprawiedliwość bywa ślepa, zależna od wielkości srebrników na jej szli. Jak to mówią: kto da więcej co ja, temu sprawiedliwość sprzyja.
Kiedy przyjechała Policja, spisaliśmy protokół i zeznania obu kierowców uczestniczących w wypadku: kolegi Stasia i przesłanego przez Opatrzność lub Anioła Stróża mechanika z Pomocy drogowej. Pojechałem ze Stasiem do owego warsztatu mechanika, gdzie spisałem umowę najmu samochodu zastępczego – na koszt ubezpieczyciela, gdyż samochód był mi niezbędny do wykonywania zawodu lekarza weterynarii.
Następnego dnia umówiliśmy się z majstrem na oględziny mojego passata. Już przy wejściu mechanik mówi do mnie: pan to chyba ma własnego Anioła Stróża albo z Bogiem jest za pan brat, bo większego szczęściarza nie widziałem. Miał pan szczęście, że wdusił gaz do dechy, bo inaczej trzeba by pana do worka zapakować, znaczy się pana resztki. Przy prędkości 100 km na godzinę i uderzeniu w przednie drzwi, z kierowcy i pasażera byłaby miazga. To jeszcze nic, ale większe szczęście ma pan dlatego, bo w tym wypadku dwa razy uratował pan swoje życie. Pierwsze: uderzono was z tylni most, a nie przednie drzwi, a drugi raz, że pan w ogóle miał wypadek, bo gdyby pan przejechał jeszcze kilkaset metrów, to mogłeś pan sam zginać i spowodować nieszczęście dla innych użytkowników drogi.
Moje zaskoczenie z takiej gadki było tak wielkie, bo stołem jak wryty, zapewne z głupia miną. Majster dotknął mnie, mówiąc: obudź się pan, bo Bóg dał panu czas, widocznie masz pan dużo do roboty. Kiedy ocknąłem się z zaskoczenia, zapytałem się: dlaczego? Wtedy majster zaprowadził mnie do kanału. Pokazał tylną ośkę i powiedział: widzisz pan, że zupełnie wyszła z drugiej strony. No tak, widzę – odpowiedziałem. Wtedy majster wskazał na cztery cybuchy, które zamiast dwóch nakrętek miały po jednej i były prawie odkręcone. Tak więc tylna oś trzymała się nadwozia na słowo honoru, przyciskana masą tego nadwozia. Na pierwszym lepszym zakręcie lub zmianie kierunku jazdy tylny most (oś tylna) poszłaby na bok, a samochód pojechałby prosto pod nadjeżdżający z przeciwka pojazd.
Wtedy zrozumiałem wiele spraw: po pierwsze, to fakt, że Bóg jest strasznie zapracowany jeśli musi pilnować każdego niezamożnego człowieka, który kupuje stary samochód, po drugie, że tylko jemu zawdzięczam życie, a ponadto, iż do ratowania ludzi używa wszelkich sposobów i wszelkich istot tak fizycznych, jak i duchowych. Nie zawsze oszczędza im przeżyć, by zrozumieli, iż nie każde nieszczęście jest nieszczęściem, a może nawet jest szczęśliwym losem wygranym na loterii życia. Wiem też, iż nie należy kupować „składaków”. I jeszcze: należy wybierać do parlamentu mądrych ludzi, aby wprowadzali mądre prawo, nie takie, które zmusza ludzi, by kupując używane auto, musieli je następnie w warunkach polowych rozbierać na części, bowiem przewożąc je w częściach nie musieli płacić cła i podatków, które to obciążenia idą na utrzymanie posłów i urzędników gagatków. Później to auto składają, często bardzo niestarannie, o czym miałem się okazję przekonać. Jest to jeden z cudów, które przeżyłem, aby świadczyć, iż Bóg czynni codziennie cuda i używa do tych celów innych ludzi. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie: co Bóg ma dla tych, którzy ustanawiają durne prawo.
Po prawie dziesięciu latach zdarzyło się kolejne cudowne uratowanie mojego życia. Co prawda prawo się zmieniło, bo jesteśmy już w Unii Europejskiej, ale dalej nie stać mnie było na kupno nowego auta, Życie zmusiło mnie znowu do kupna używanego samochodu i to nie 5-cio letniego, ale 15-letniego isuze troopera. Podobał mi się, ponieważ po pierwsze: był na moje możliwości, po drugie: miałem wreszcie możliwości objechać moje posiadłości no i przekonać się, że Bóg jest dla mnie łaskawy i widocznie jeszcze jestem jemu potrzebny, a jak nie jemu, to innym ludziom tak, jak oni mnie.
Kiedy samochód był przygotowywany do rejestracji, mechanik Leszek poinformował mnie, że wymienił lewy przedni dolny wahacz, gdyż były luzy. Podczas rejestracji jeszcze luzy były, ale pomyślałem, że widocznie jest to polska podróba, więc tak musi być. Gdyby była u nas druga Japonia, to te części byłyby lepsze, a tak to mamy części polskiej jakości. Tak też mój sceptycyzm i niewiara zemściły się na mnie i tylko dzięki Boskiej Opatrzności uratowałem życie swoje i być może innych użytkowników dróg. Tak więc przejechałem na tym „nowym” wahaczu około 1000 km – od czerwca do listopada 2006 roku. Ponieważ nosiło mnie po drodze i tak skrzypiało jak jechałem, że moje psy ciągle szczekały i ogonami kręciły z radości, bo dla nich słyszalny byłem w odległości 5 km, a dla ludzi na jeden kilometr.
W międzyczasie poszedł śmiercią naturalna tylny wał napędowy i olej uciekał do sprzęgła, które nagle stało się z suchego – olejowym i ślizgającym się. Doprowadziło to do rozgrzania i zerwania wszystkich nitów w tarczy sprzęgłowej i musiałem zjechać do warsztatu pana Jana, mojego sąsiada z przeciwka. Podczas wyjmowania skrzyni biegów majster doznał kąpieli olejowej „zbiegłego” oleju z silnika, a później sprzęgło rozpadło się na części. Przyszła kolej na zajęcie się wahaczem, po odkręceniu okazało się, że bolec kulisty lewego dolnego wahacza siedział sobie luźno w wahaczu jak kwoka na gnieździe. W każdej chwili mógł wyskoczyć, wystarczył głębszy dołek w jezdni, a takich – podobnie jak w naszej gospodarce – nie brakuje i wtedy katastrofa. Ale Bóg ma dla mnie jeszcze jakieś zadania, skoro dziury w jezdni przede mną zasypał, albo kładł kładki życia, abym szczęśliwie do domu wracał, o co zresztą zawsze go proszę przed wyjazdem.
Myślę, że każdy z nas w swoim życiu może pochwalić się takim szczęściem czy Opatrznością Bożą, oczywiście do czasu – o czym świadczą policyjne statystyki dotyczące wypadków. Starzy Polacy mawiali, iż Bóg jak chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera.

30. Ciąg dalszy przypadków z życia wziętych, czyli żegnaj stary i daj żyć innym

W życiu jak w sporcie – najlepiej odchodzić kiedy jest się u szczytu sławy lub na tyle silnym, aby móc robić cos innego, nie narażając siebie i innych. W zawodzie lekarza weterynarii (weterynarza – terenowca) sprawność fizyczna, refleks i siła stanowią, oprócz doświadczenia i wiedzy, o jakości wykonywania tegoż jakże ciężkiego zawodu. W czasach kiedy zaczynałem, czyli na początku lat 70-tych XX wieku, starsi koledzy byli wzorem do naśladowania, a ich autorytet był niepodważalny i to bez względu na wiedzę jaką prezentowali. Nas, młodych, ich doświadczenie jakby porażało. Z perspektywy czasu uważam tamto odczucie za durne, bo jednak często oni nie byliby w stanie wykonać tyle i tak dobrze – jak myśmy to wykonywali.
Zmieniły się czasy, zmieniały się metody leczenia, zmieniały się też środki dostępne tak w leczeniu, jak i w diagnostyce. W końcu zmieniał się również stosunek otoczenia i usługobiorców do nas – jako grupy zawodowej.
Gdy zmienił się nasz stosunek do naszych w ewolucji „młodszych braci”, zmienił się jednocześnie stosunek młodszych kolegów do starszych (no, może nie wszystkich). Oczywiście, wśród tych zmian można zauważyć też zmienię stosunku do pieniędzy uzyskiwanych z wykonywanego zawodu. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że zmieniają się czasy, ludzie starzy się starzeją, stają się mniej wydolni, mniej kompatybilni (jak się to teraz mówi) z techniką, a młodzi są bardziej agresywni w zdobywaniu środków do życia i ściganiu się w posiadaniu najnowszych zdobyczy techniki, zatracając przy tym często człowieczeństwo i ludzki stosunek do otaczającego ich świata i istot w nim żyjących. Nieważne jest „być człowiekiem”, ważne jest „mieć”, jakbyśmy mieli możliwość zabrania tego do grobu.
W ciągu 36 lat pracy w zawodzie lekarza weterynarii miałem kilka zdarzeń, które – jak już pisałem – stawiały moje życie na granicy życia i śmierci. Udawało mi się jednak wychodzić z opresji, podobnie jak zapewne każdemu z nas jeszcze żyjących. Ważne, by z tych zdarzeń wyciągać wnioski na przyszłość.
W swojej praktyce pobierałem między innymi krew od krowy chorej – jak podejrzewałem – na białaczkę. Miałem wtedy 57 lat. Krowa była jeszcze w sile wieku. Natomiast my, z moim pomocnikiem trzymającym krowę, rozpoczynając akcję wierzyliśmy jeszcze w naszą energię, młodość, sprawność i siłę.
Zupełnie na luzie weszliśmy do obory, a działo się to we wsi Brzózka, kolega sprawnym ruchem chwycił krowę za pysk i za rogi, zgiął jej szyję tak, bym mógł wbić igłę w żyłę jarzmową i pobrać krew. Kiedy ja z kolei wprawnym ruchem (robiłem to już przecież wiele razy) wbiłem igłę w szyję krowy, ta zebrała w sobie wszelkie siły i jakby na sprężynie odrzuciła głowę w przeciwnym kierunku – kierując swój róg w moje oko, a kolegę pomocnika odbiła niczym piłkę od ściany w kierunku drzwi, w których stał osłupiały gospodarz. Zanim złapał mojego kolegę rzekł: a zapomniałem powiedzieć, że ona nie lubi doktorów. Dokończył myśl, kiedy już leżał z moim pomocnikiem (z takim impetem potraktowała go krowa) na podwórku. Natomiast ja, czując jej intencję, ostatnim błyskiem refleksu cofnąłem głowę maksymalnie do tyłu, wprawiłem się w ruch obrotowy poprawiony przez krowi róg, który miast w oko lub na ciemieniu – wylądował na górnej szczęce naruszając mi ząb. Skonsultowałem później ten uraz z lekarzem chirurgiem i poza tym zębem miałem naruszoną również kość szczękową. Kiedy tak wprawiony w ruch obrotowy chwyciłem się ręką za szczękę, to wylądowałem (na szczęście) na miękkim i ciepłym podłożu w rogu niewielkiej obórki. Nadal trzymając się prawą ręką za szczękę, lewą próbowałem się wygrzebać z zalegającego krowiego kału, który odmiennie niż krowi mocz nie ma niestety „zapachu tysiąca kwiatów”. Musiałem jednak użyć również drugiej ręki i tak oblepiony krowim łajnem wyszedłem z obory, a moim oczom ukazał się widok ciągle jeszcze leżących na podwórku mężczyzn. Widok ich bardzo mnie rozśmieszył, iż zapomniałem na moment o swojej szczęce, ale już za chwilę poczułem ból i ciepło krwi spływającej do ust. Machinalnie przyłożyłem rękę do twarzy nie bacząc na przylepioną do niej zawartość. Pewnie bym tak trzymał dalej gdyby nie uwaga gospodarza: oj, panie doktorze, krowę to pan leczy lekami, a siebie okładami i zaproponował, abym się umył, bo wyglądało to groźnie. Na szczęście skutki nie były takie złe. Wniosek z tej przygody taki: na starość też trzeba się uczyć, tylko nauka może być bardziej bolesna. Ot, mądry ten nasz rolnik, a właściwie to już jeden z ostatnich chłopów, pomyślałem sobie zapominając na moment o bólu.
Tak jak rozpoczęliśmy, tak i zakończyliśmy akcję z mocnym postanowieniem przekazania tej „gównianej roboty” młodszym. Ponieważ za pobranie tej krwi miałem wziąć tylko 2 złote, wiec czekałem jeszcze do roku 2006, kiedy to podniesiono stawkę do 4 złotych i wtedy faktycznie zrezygnowałem na rzecz młodszych kolegów, myśląc – o naiwny – że oni postąpią tak, jakbym ja postąpił wobec starszych kolegów.
W moim zawodzie wykonywało się prace brudne i trudne, otrzymywało się też zadania bardziej intratne, a za takie uchodziło szczepienie psów przeciwko wściekliźnie podczas masowych akcji na wsi. W momencie kiedy chciałem zrzec się badań brudnych, cuchnących i niezbyt intratnych, młodzi (koleżanki i koledzy) powiedzieli: hola, nie ma tak dobrze, oddałeś mleko, oddaj i śmietankę. Z pewnością wyszli z założenia, że jeśli mleko nie służy starszym ludziom to i śmietanka może zaszkodzić, więc niech przejdzie na dietę bardziej efektywną, a w ogóle to na starość oprócz snu, niewiele jest potrzebne, na pewno nie pieniądze.
Po pewnym czasie, zapewne w ramach ludzkich odruchów, wyrazili zgodę na oddanie mi z mojego przydziału 25% tych zadań. A jednak myliłem się z tą oceną starości: lepsza jest dieta odwykowa, sukcesywna niż nagła. I tak to z głodu nie umrę dzięki litości i wspaniałomyślności młodszego koleżeństwa.
Wracając do przysłów: sam przecież stosowałem się do wielokrotnie tu przywoływanej zasady, iż lepiej z mądrym strącić niż z głupim zyskać. Wydaje mi się, że to ja zgłupiałem, jeśli oni są mądrzy. Jak to można wpaść we własne sidła myląc mądrość życiową z pazernością, a głupotę z taktem, skromnością i dobrym wychowaniem.

31. Nadziany na sztachetę

Są przypadki, które nawet w życiu zwierząt się powtarzają, choć nieco w innej wersji. Pierwsze zdarzenie miało miejsce we wsi Gryżyna na początku lat 70-tych XX wieku. Do miejscowości, która później miała stać się znanym miejscem wypoczynku i rekreacji, przyjechali ludzie z klubu „Hubertus” z Bielska Białej. Urządzili sobie obóz jeździecki, konie przywieźli ze sobą. Jako młodzi i niedoświadczeni w takich eskapadach już na początku mieli problemy z końmi. Ponieważ niedługo po przyjeździe postanowili potrenować, a nie było fachowych przeszkód, postanowili trenować skoki przez płot z posesji na posesję. Nie widomo: czy płot stał prosto, czy też był pochylony, w każdym razie jeden z jeźdźców biorąc przeszkodę (płot) źle wymierzył, albo może płot przechylił się w trakcie skoku i jedna ze sztachet wbiła się w pierś konia na głębokość około 40 centymetrów. Końcówka sztachety tak się ułamała, że nie było możliwości jej wyciągnięcia, bo nie wystawała z rany. Na szczęcie obok był kowal, który posłużył lekarzowi jako pomocnik.
Były to czasy kiedy na lekarza weterynarii czekało się bardzo długo, gdyż był najbardziej zapracowanym fachowcem – na jednego weterynarza przypadało około 20 tysięcy sztuk zwierząt i to w dużych skupiskach.
Na wezwanie przyjechałem prawie z marszu, myjąc ręce myślałem co tutaj robić, aby było szybko, sprawnie i dobrze. Podałem zastrzyki oszałamiające, uspokajające i znieczulające jednocześnie – organizując w ten sposób pole do zabiegu wyciagnięcia kołka z ciała konia. Kiedy już zwierzę nie cierpiało, wtedy podjąłem próbę wyciagnięcia sztachety, ale była ona krucha i obawiałem się, że może zostać w ciele zwierzęcia. Wtedy ktoś powiedział, że obok jest kowal i może by pomógł. Olśniło mnie i posłałem po niego, żeby przyszedł ze szczypcami o różnej długości szczęk. Kowal zjawił się natychmiast, jak za dotknięciem różyczki. Wybrałem kleszcze płaskie o długich szczypcach i lekko nacinając skórę włożyłem je w ciało konia próbując jak największą powierzchnią schwycić spróchniały koniec ułamanej sztachety. Kiedy tak manipulowałem, to nie zauważyłem, jak dziewczyny skupione wokół konia, użalały się nad nim ocierając mu pot oraz łzy ze łba. Podjąłem próbę ciągnięcia kołka modląc się w duchu o Bożą pomoc, zauważyłem i poczułem jakby ruch podobny do wyciągania drzazgi spod paznokcia. Zwierze parło tak, jakby miało rodzić.
Czas strasznie się dłużył, pot zalewał mi oczy, a ja lekko ciągnąłem słuchając całym ciałem, czy aby kołek się nie kruszy. Uspokoiłem się nieco, bo zobaczyłem wraz ze szczypcami kowalskimi kawałek żerdzi. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Koń parł jak przy porodzie, dziewczyny wzdychały, nie wiadomo, czy z bólu końskiego, czy z własnych emocji. Wreszcie udało się wyciągnąć kołek i wszyscy zaczęli go oglądać – niczym oczekiwanego noworodka, czy jest cały, czy nic się nie ukruszyło i nie zostało w środku.
Gawiedź uznała, że mamy szczęście i nic nie ukruszyło się, bo wyglądał jakby był świeżo ociosany, gładki, jeno naleciałości zielone z mchu i grzybów zostały w jamie na przedpiersiu konia. Nie zauważyliśmy nawet jak krew zaczęła wydobywać się intensywnie z rany, co z jednej strony dobrze wróżyło gojeniu, gdyż krew oczyszczała ranę, a z drugiej strony istniała obawa o perforację do jamy brzusznej lub uszkodzenie większego naczynia krwionośnego.
Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, co potwierdziłem wkładając do rany metalowy kateter. Dalej podjąłem próbę dezynfekcji rany i wypłukania resztek ze sztachety. Zwierzę po wyjęciu drzewca zupełnie się rozluźniło – niczym po porodzie i zaczęło chrapać, wiedząc, że już po wszystkim. Wtedy też spojrzałem po twarzach otaczających nas ludzi i widziałem ich zadowolenie i radość. Poczułem się w pełni szczęśliwy i dumny ze swego zawodu szczególnie, że wszystkie dziewczęta też były szczęśliwe i uśmiechnięte. Wtedy to patrząc na długie nogi dziewcząt pomyślałem sobie o wyjątkowej metodzie leczenia. Poprosiłem jedną z dziewcząt o pończoszkę, ale czystą nie noszoną. Mimo że było lato, jedna z dziewcząt sięgnęła do torebki i podała mi nowe rajstopy. Kazałem odciąć jedną nogawkę i napełniłem ją proszkiem z antybiotykiem. Następnie taką kiszkę powoli, przy użyciu dostępnego sprzętu wepchnąłem w ranę po sztachecie aż do oporu – jako nowoczesny sączek.
Po zaopatrzeniu rany, podaniu antybiotyków domięśniowo, kroplówki – na rychły powrót sił – pozostawiłem pacjenta pod opieką właściciela, sam zaś musiałem doprowadzić się do stanu sprzed zabiegu. Nie było to wcale trudne, był bowiem środek lata, więc w odpowiednim stroju poddałem się kąpieli w zimnej wodzie – szczególnie, że nie zabrakło dziewczyn do umycia pleców.
Rozmyślałem tak pielęgnowany, że takie zabiegi mógłbym mieć częściej, szczególnie w lecie. Zauważyłem, że mój pacjent wstał i zaczął chodzić prowadzony przez opiekuna. Uradowany, umyty, wypielęgnowany, z wymasowanymi plecami umówiłem się na kolejne wizyty, które trwały aż do końca turnusu. Niektórzy z tej grupy pozostali na stałe w Gryżynie. Nie wiem czy wszyscy są z tego zadowoleni, myślę, że i tak nie powiedzą nam prawdy do końca.
Drugi przypadek miał miejsce 30 lat później w roku 2006, tym razem w Maszewie. Dwu i pół letnia klacz skacząc przez płot na śliskiej, zlodowaciałej powierzchni, poślizgnęła się i nadziała na płot. Jedna ze sztachet wbiła się pionowo w pachwinę, na szczęście nie przebiła powłok brzusznych, tylko poszła powyżej w mięśnie. Część sztachety wystawała, więc można było ją gołymi rękoma uchwycić i wyciągnąć. Na drugi dzień po premedykacji i znieczuleniu miejscowym, po oczyszczeniu rany i przepłukaniu jej założono sączek, ale nie z rajstop, ale z bandaża. Rana taka goi się dość dobrze, ale długo.
Może przebyte już doświadczenie, może inny, bo zimowy okres, może w końcu inne lata i inne otoczenie sprawiły, że zabieg ten nie był już dla mnie takim przeżyciem. No i myć musiałem się sam. W młodych latach to człowieka wszystko cieszy, sprawy dużej wagi i drobiazgi. Dopiero po latach widać tę różnicę. Doświadczenie to dobra rzecz, ale młodość ma tę przewagę, że jest inna, odległa – jak sądzimy – perspektywa.

Pies ludzkiego chirurga

W pierwszych latach XXI wieku, wieku techniki i przewagi fizyki nad chemią, do mojego gabinetu zawitał pochodzący z Łodzi kolega chirurg z psem „typu” baset. Pies był nadpobudliwy i znerwicowany, skutków czego doświadczali oczywiście właściciele. Powody tych przypadłości wiadome były tylko psu. Kolega chirurg zapytał o naszego kolegę Stanisława – lekarza weterynarii, gdyż był z nim umówiony, a tu nikt na niego nie czeka. Jego zdziwienie było uzasadnione, bowiem w gabinecie chirurgicznym – ludzkim to lekarz czeka na pacjenta, a tu taki afront. Wtedy spotkał mnie i zapytał się, co ma robić w tej sytuacji: czekać czy jechać?
Czekając na pacjentów byłem oczywiście zadowolony, że skapnie mi się jakieś zajęcie, oczywiście w tym przypadku po koleżeńsku, za dziękuję. Dobre i to.
W trakcie rozmowy, czyli wywiadu, dowiedziałem się, dlaczego przyszły pacjent był w kagańcu. Widziałem też, że prowadzony był z samochodu niczym osioł do roboty. Patrząc na psinę zdenerwowanego, z zębami na wierzchu i ociekającymi śliną, zaproponowałem kurację innego typu niż chemioterapia zastrzykami, po uprzedniej sedacji, czyli ogłupieniu farmakologicznym.
Kolega z braku laku, czyli nieobecności doktora Stanisława, przystał pytając w jaki sposób mogę mu pomóc. Wskazałem na urządzenie Unittron – na początku XXI wieku najnowszy cud techniki medycyny fizykalnej. Pies w tym momencie przestał się uśmiechać ze złością, a przechylając głowę na bok zrobił grymas oznaczający zaciekawienie i spokojnie czekał na bieg wydarzeń.
Po włączeniu urządzenia pies nerwowo zaczął wąchać, popiskiwać i ciągnąc właściciela w stronę Unittronu. Wskoczył na matę, rozłożył się jak nałożnica wydając przy tym dźwięki oznaczające zadowolenie, których do tej pory nigdy jeszcze nie słyszałem. Po krótkim czasie usnął chrapiąc jak stary chłop.
Właściciel patrzył na to ze zdziwieniem, bo prawdopodobnie nigdy nie widział tak zadowolonego, wręcz szczęśliwego pacjenta – w tak krótkim czasie i w takiej postaci. Po zakończeniu kuracji pies nie tylko nie wstał, ale obrócił się na bok, tyłem do właściciela i mnie – jakby czekał na drugi seans. Właściwie odczytałem jego sugestię i ponownie włączyłem urządzenie, przy czym spotkałem się z dowodem wdzięczności ze strony pacjenta. Po zakończeniu drugiego seansu pies zapiszczał, uśmiechnął się niczym pies z reklamy pasty do zębów, usiadł jak normalny pies, spojrzał bokiem na mnie i czekał aż podam mu rękę. Kiedy to uczyniłam, polizał ją i zeskakując z maty, na której się kurował pociągnął właściciela (nawet nie zdążył się ze mną pożegnać) do samochodu. Na drugi dzień spotkałem się z kolegą Stanisławem i wysłuchałem relacji przekazanej przez kolegę chirurga – ludzkiego. Zachowanie psa zmieniło się radykalnie: przestał warczeć i gryźć, a zaczął się łasić. Na zakończenie rozmowy o tym przypadku kolega Stanisław skwitował: wiesz co, Zdzichu, to ja chyba przywiozę do ciebie moją żonę.

Wylewne uczucia

Będąc w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze na Oddziale Udarów, po kolejnym czwartym udarze mózgu, trafiłem do pokoju nr 33 znajdującym się tuż obok dyżurki pielęgniarek. Było nas tam trzech „budrysów”. Ja – lat 65, starszy kolega – lat 84 oraz młodzian lat 50, w sumie „rozstrzał” udarowy typowy dla tych czasów. Ja, widomo: „spokojny”, bo doświadczony pacjent. Naprzeciw, przy oknie, leżał kolega senior ze zmianami typowymi dla udaru: miał lekkie, choć dokuczliwe porażenie prawej strony połączone z zaburzeniami mowy.
W sobotę 23 czerwca 2012 roku dyżur miały pielęgniarki nadzwyczaj urodziwe, można by powiedzieć: „brunetki, szatynki, blondynki – ja wszystkie was dziewczynki całować chcę”, bo były to urocze panie, z pewnością wybrane przez ordynatora niczym urządzenie z NASA. Kiedy zaczął się ich dyżur mój wspólnik niedoli, dostojny pan po osiemdziesiątce, stał się nadzwyczaj aktywny w okazywaniu swoich przypadłości i wynikających z nich utrudnień. Co chwilę dzwonił po pielęgniarkę, a to poprawić poduszkę, to podnieść oparcie, to podać jedzenie, to przebrać koszulę, to zdjąć majteczki, to co pół godziny zmienić kaczuszkę lub basenik. Panie z cierpliwością spełniały oczekiwania sędziwego pacjenta komentując, że coś ten pan dzisiaj zbyt wylewnie okazuje im swoje uczucia.
Kiedy przybyła w odwiedziny wnuczka z Włoch oraz była żona – pan zabronił mi o tym jego zachowaniu przy nich mówić. Nie mogłem się jednak powstrzymać i później zostałem zbesztany nagannym tonem przez owego pana – dawnego prezesa. W tym miejscu przepraszam go, choć nie powiem żeby jego zachowanie nie było naturalnym odruchem, bo prawdziwy mężczyzna jest mężczyzną aż do śmierci i niech tak zostanie.
Opisując tę sytuację przyszła mi na myśl opinia pisarza Melchiora Wańkowicza zawarta w reportażu „Królik i oceany”, że natura jest zbyt rozrzutna, bo kiedy nasz męski narząd jest już potrzebny tylko do sikania, można by go przerobić na latarkę i wtedy wieczorem można by sobie oświecić drogę na klatce schodowej lub idąc przez park. Gorzej z paniami, gdyż światła podwójne świeciłyby wprost pod nogi, no chyba że osoba ta jest krótkowidzem.

Berlin to prawdziwa dziura

9 czerwca 2012 roku, kiedy już słodko spałem, do drzwi mieszkania załomotał gość wołając na przemian: ratunki i Hilfe. Zaspany jeszcze, zszedłem na dół do gabinetu weterynaryjnego, otworzyłem drzwi i zobaczyłem szczupłą dziewczynkę i potężnego faceta, który, prosił o pomoc, bo piesek (wagi około 5 kg) jest w agonii. Stało się to nagle, piesek nie widział swojej pani kilka miesięcy i na jej widok tak się ucieszył, że dostał zawału i w takim stanie dostarczono go natychmiast do mnie. Scenariusz jak z filmu „Wilczur”, kiedy pacjenta przywieziono z zawałem do lekarza z zapadłej głuszy, aby go ratować.
Mając na uwadze dobro pacjenta podjąłem decyzję, iż natychmiast kładziemy pieseczka na matę, czyli aplikatur urządzenia Unittron. Włączyłem witalizację (program dla ludzi), przykrywam drugą częścią maty i czekamy. Dziewczyna płacze, jej chłopak, który wygląda niczym Arnold Schwarzenegger w swoich najlepszych czasach – patrzy z niedowierzaniem, co ja robię i kiedy powinien wkroczyć do akcji – wyrzucając mnie przez okno razem z futryną.
I oto prawie cud: pies, który leżał beż życia, bez ruchu, bez wyczuwalnej akcji serca – ruszył ogonkiem, mrugnął oczkami, przełknął ślinę, podniósł głowę patrząc się na swoją panią ze szczęściem w oczach. Po 8 minutach piesek zeskoczył z urządzenia na podłogę i zaprosił swoją panią na spacerek do domu. A pani za nim, a za panią pan oglądający się to na mnie, to na panią. Jak przyszli, tak poszli. Na drugi dzień pan z Niemiec przyjechał zapłacić i kiedy dowiedział się, że uratowanie życia pieskowi w takiej „dziurze” jak Krosno Odrzańskie kosztuje jedynie 8 euro, zdziwiony powiedział do mnie: co to za kraj, co to za lekarz, co to za dziwy? U nas przystąpienie do ratowania życia kosztuje 100 euro i to niezależnie od efektu. A tak w ogóle, to dlaczego tak cudowne urządzenie z Niemiec można spotkać w Krośnie Odrzańskim, a nie w Berlinie. Dziwny jest ten świat, powiedział – jakby znał pieśni Czesława Niemena.

Salto mortale na własnej drodze

W kwietniu 2012 roku zrobiłem sobie wyjazd z posesji z brama otwieraną na pilota, przy czym na trasie do bramki założono ogranicznik bramy. Kiedyś wybrałem się pieszo na zakupy do „rzeźnika” – jak u nas mówią. Wracając jak zwykle spieszyłem się i zahaczyłem nogą o ogranicznik i wykonałem tytułowe salto mortale na świeży bruk z kostki. Najpierw upadłem na prawe kolano, udo, prawy łokieć, biodro, bark, dalej zrobiłem koziołka przez głowę upadłem na bruk w odwrotnej kolejności. Kiedy uświadomiłem sobie, co ja robię, pomyślałem, że to chyba mój koniec, bo to chyba niemożliwe żebym po takim upadku był cały i żywy.
Podjąłem próbę powstania i udało się. Wtedy zacząłem rozglądać się, czy ktoś to widział, a może nawet sfilmował i trafię do programu: ukryta kamera. Ponieważ nikt się nie śmiał, zebrałem się, aby dokuśtykać te 20 metrów do gabinetu. Tam dopiero poczułem jaki jestem poobijany, otarty i obolały. Po pewnym czasie włączyłem myślenie, a zaraz potem Unittron. Zacząłem kurację według zasad od góry do dołu, przy czym byłem prawie nagi. Kuracja trwała około pół godziny. Na szczęście nikt nie przyszedł, a może to i źle, gdyż do tej pory nikt mi nie wierzy, że ja po takim upadku i takich urazach po półgodzinnej kuracji wróciłem do pełnej formy i to bez bólu, bez siniaków, bez krwawień, bez obrzęków. Miałem tylko strupy, które utrzymywały się jeszcze przez dwa tygodnie. Czasami tylko ktoś się zapytał: coś taki poocierany, coś się stało?
Kiedy opowiedziałem przebieg zdarzenie i kuracji, znajomi z niedowierzaniem i zwątpieniem patrzyli na mnie nic nie mówiąc. Co myśleli, tego nie wiem, bo przy innych, wcześniejszych zdarzeniach tego typu, jak wstrząśnienie mózgu, mówili: ale ty masz fantazję, mógłbyś bajki pisać, co osobiście czynię, tyle tylko, że prawdziwe.

Sami nie wiecie, co posiadacie

Jak trudno jest przekonać innych, szczególnie najbliższych do tego, do czego sami jesteśmy przekonani lub daliśmy się przekonać przez innych. W czasach ekspansji informacji w Internecie o wszystkim, co nam pomaga lub szkodzi, trudno się dziwić, że często damy się przekonać i nakłonić do kupna czegoś.
Osobiście uwierzyłem w Unittron, a było to na przełomie wieku XX i XXI. Może to taki czas wiary w dobro, myśl ludzką, a nawet w cuda? Myślę, że jako wierzącemu w Boga było mi łatwiej, szczególnie, że cały czas prosiłem Boga o pomoc w beznadziejnych sprawach życia, zdrowia, szczęścia i nadziei. Syn chory na schizofrenię, ja zaganiany, zapracowany tak zawodowo, jak i społecznie. Żona chora na cukrzycę, ciśnienie, wątrobę. Szukałem, prosząc Boga o pomoc. Ufałem i otrzymałem informację o urządzeniu zwanym Unittron. Uwierzyłem, nabyłem i zacząłem stosować najpierw na sobie. Poczułem się wspaniale, o czym informowałem najbliższych, rodzinę i otoczenie.
Żona Ludwika absolutnie nie wierząc wzięła jeden zabieg i po paru minutach poczuła się gorzej, więc jak wstała z materaca, tak więcej nie chciała się nań położyć. Zakazała też kłaść się synowi, więc on słuchając mamy, nie słuchał moich argumentów. Moja rodzina, to jest siostry, szwagrowie i ich dzieci, jak słuchali moich argumentów – wahali się. Kiedy jednak żona opowiedziała o swoim krótkim doświadczeniu, moje przekonywania już nic nie dały. Tak to się ciągnęło aż do roku 2009, kiedy to żona Ludwika dostała zawału serca. Na moją propozycję: weź Unittron, krzyknęła: nie i opadając, skonała. Lekarze również nie pomogli, bo się pogubili i dopiero po 10 minutach przywrócili akcję serca, ale mózg nie powrócił do swych funkcji – mimo operacji na sercu.
Najbardziej przykre jest to, że ani rodzina żony, ani moja nie wzięła na poważnie mojego zaangażowania, wiary i wiedzy na temat możliwości leczenia polem magnetycznym emitowanym przez to urządzenie. Wielu kolegów korzysta z tego urządzenia na zasadzie: Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek. Na propozycję, żeby sobie kupili, odpowiadają, że ich na to nie stać – mimo iż niektórzy są naprawdę zasobni.
Lekarze, jeżeli kupują, to tylko dla siebie, swoich bliskich i rodzin twierdząc, że u nas w Polsce, a może i na świecie, nikt nie płaci za to, że ktoś jest zdrowy, ale za leczenie chorych. Ponieważ praktycznie wszyscy jesteśmy chorzy, więc medycyna i służba zdrowia ma się dobrze. Jeden z kolegów lekarzy, z którym byliśmy razem w Zarządzie Gminy Krosno Odrzańskie, powiedział żartem składając mi życzenia imieninowe: żebyś żył sto lat w chorobie, bo ja muszę z czegoś żyć.
Jako Radny Sejmiku Lubuskiego postanowiłem nieść kaganek oświaty medycznej i zacząłem promować stosowanie pola magnetycznego w lecznictwie zamkniętym i otwartym. Najpierw zapytano mnie, co ja z tego mam, kiedy odpowiedziałem, że nic, bo kieruję się wyłącznie chęcią pomocy i ulżenia chorym i cierpiącym, wtedy uznano mnie za jeszcze jednego nawiedzonego uzdrowiciela, który prawdopodobnie nie mówi prawdy i jednak reprezentuje interesy korporacji farmaceutycznej. Wniosek dla mnie był taki, iż lekarzom tak naprawdę nie zależy na pacjentach tylko na zarabianiu pieniędzy na ludzkim nieszczęściu i chorobie.
Twórca Unittronu napisał: Nikt jeszcze nie poznał możliwości, jakie niesie to urządzenie w ulżeniu w cierpieniu i dobroczynnego działania na człowieka i wszystkie organizmy żywe, w których podstawowym budulcem jest woda.

Odkleszczowe zapalenie mózgu u wyżełka

Jest sobota, wrzesień 2013 roku, kiedy to leśniczy z Bielowa koło Krosna Odrzańskiego w trybie pilnym wezwał mnie do konającego psa. Zastałem pięknego, półrocznego wyżełka faktycznie w agonii: brak odruchów życia, jedynie słabe ruchy kończyn, piana z pyska i jęki. Piesek miał temperaturę ciała – 41 stopni i oblany był potem. Po podaniu leków czekałem jeszcze 15 minut i poprosiłem, jeśli mogą, niech przywiozą psa na Unittron. W międzyczasie dowiedziałem się, iż od tygodnia miał kleszcza, którego dzień wcześniej wyciągnęli mu z głowy. Na drugi dzień pojawiły się silne objawy choroby zapalnej mózgu i opon mózgowych. Po pół godzinie zastosowałem w gabinecie Unittronu – program witalizacja dla ludzi, ustawiłem maksymalną skalę – 10. Po paru minutach piesek przestał ruszać łapkami, chwycił głęboki oddech, przełknął ślinę, otworzył oczy i zaczął równomiernie i głęboko oddychać. Ustały jęki, piesek zasnął i spał 5 minut. Kiedy później powtórnie zastosowałem ten sam program, piesek ułożył się w pozycji leżącej, ale horyzontalnej i tak pozostał do końca programu.
Po kuracji zabrany został do domu i spał do wieczora. Wstał wieczorem, napił się wody, wysikał i rani stał na własnych nogach, piszczał i domagał się jedzenia. Właściciel wyżełka był bezgranicznie szczęśliwy i przywiózł go na ostatni już seans, po którym pies wrócił do pełnego zdrowia.
Oczywiście, jak przystało na cywilizowanego weterynarza, a nie jakiegoś szarlatana, zastosowałem leki, aby upewnić leśnika, że jego pupil będzie żył w zdrowiu i służył leśniczemu w jego ciężkiej pracy.
Kolejny przypadek zdarzył się po miesiącu u starszego już psa, bo 12- letniego przebiegł podobnie, choć kuracja trwała dłużej.
Trzeci przypadek w kolejnym miesiącu zapalenia odkleszczowego mózgu wystąpił u psa jeszcze starszego, bo 15-letniego. Tym razem zakończył się zejściem śmiertelnym, ale odbyło się to bez bólu, cierpienia, bez przykrych objawów. Mimo wszystko właścicielka dziękowała mi, że pies nie cierpiał, że nie musiała go uśpić – jako przeciwniczka eutanazji tak u ludzi, jak i u zwierząt.

Mieciu przegrał z wnuczkiem

Wiosną 2012 kolega – budowlaniec przyjechał do mnie z 6-letnim wnuczkiem. Kolega ten znany jest ze swojej religijności, a jego tryb życia jest zgodny z jego wyznawanymi wartościami. Jest też świetnym piechurem, a nawet biegaczem mimo zasłużonego wieku – 65+. Aby zaprezentować swoja sprawność wystartował ze swoim wnuczkiem do biegu na 50 metrów.
Tuż po starcie Mieciu z wrzaskiem zaczął skakać na lewej nodze, twierdził, że zerwał sobie mięśnie tylne uda. Wnuczek oczywiście skomentował, iż dziadek jest za słaby na takie biegi. Widząc jego cierpienie zaprowadziłem go do gabinetu i włączyłem Unittron z matą, a później zastosowałem sztabkę 4 K. Po 20 minutach kolega wstał jak gdyby nigdy nic. Na propozycję wnuczka, by bieg powtórzył, złożył wyjaśnienie, iż teraz jest rekonwalescentem. Na drugi dzień kolega powtórzył zabieg, ale tylko w celu utrwalenia dotychczasowych efektów leczniczych.
Innym razem ten sam kolega po powrocie z Tunezji leczył się na zapalenie tęczówki u okulistów w klinice. Pomimo kuracji, poprawa była niewielka. Przyszedł do mnie z prośbą o leczenie Unittronem – specjalnym programem „okulus”. Po tygodniu kuracji (raz dziennie) objawy ustąpiły, mimo to kolega jeszcze przez rok, a i do dziś czasami, poddaje się działaniu tego urządzenia, mimo trwałego efektu już po pierwszej kuracji. Jego stan zdrowia, w tym oczu, nie pogarsza się, pomimo intensywnej pracy zawodowej w charakterze inspektora nadzoru budowlanego. Rodzina mojego przyjaciela początkowo nie wierzyła w tę energię, tak było do czasu kiedy to sami zostali zmuszeni do korzystania.
W 2013 roku ten sam wnuczek został pogryziony przez psa, z którym wychowywał się od urodzenia. Pies ugryzł chłopca w policzek i był to poważny uraz. W tym czasie dziadek był na wyjedzie w Gdańsku. Po trzydniowym pobycie w szpitalu i zabiegu chirurgicznym wnuczek przybył wraz z mamą i dziadkiem, który wrócił z podróży, do mnie na kurację w polu magnetycznym. Przedtem pani doktor została poinformowana i wydała zgodę na leczenie Unittronem. Mama pilnie obserwowała moje zabiegi wokół jej dziecka. Jakież było jej zdziwienie kiedy w trakcie zabiegu sztabką 4K zniknęły obrzęki zapalne na twarzy, szczególnie na policzku oraz na szyi. Rana z rozlanej stała się niewielka i sucha. Po paru zabiegach rana praktycznie się zagoiła i kiedy przyjechali na kontrolę do szpitala, również lekarze byli zdumieni, iż tak dobrze się goi. Z pewnością przypisali to sobie, a nie kuracji urządzeniem. Pani doktor zapewne nawet nie pomyślała, że tak dobry efekt leczniczy nastąpił po kuracji Unittronem. No cóż, przecież dla lekarzy najważniejszy jest pacjent.
Później z tego typu kuracji korzystali inni domownicy kolegi, czyli córka, zięć i wymieniony już wnuczek. Chłopiec ten, jeśli przegrywa z dziadkiem w piłkę, to twierdzi, że to nie dziadek wygrywa, ale Unittron.
Podczas moich 12- letnich doświadczeń w stosowaniu Unittronu nabrałem przekonania, iż w to urządzenie powinny być wyposażone karetki pogotowia, powinno też ono trafić na każdy OIOM. Ponadto do każdego oddziału szpitalnego – niezależnie od specjalizacji – też należało by zakupić to urządzenie.
Jeżeli do tego zastosujemy osiągnięcia medycyny Wschodu, to możemy spodziewać się znaczących efektów leczenia (50%) przy stosowaniu leków farmakologicznych, skrócony o połowę zostanie czas leczenia i pobyt w szpitalu. Myślę, że aktualny stan wiedzy o tej metodzie jest tak niski, że musi nastąpić jakiś krach ekonomiczny w służbie zdrowia, aby do tej idei powrócić. Porównam tę sprawę do stosowania napędu w samochodzie pochodzącego z kopalin oraz do napędu elektrycznego lub wodorowego.
Jako lekarz weterynarii wiem, że z koniem kopać się nie można, można jednak tę energię wykorzystać inaczej.

Najważniejsze, aby być politykiem w partii rządzącej

Czasami denerwowało mnie, że bardzo porządni ludzie byli wierni jednej, jedynie słusznej partii. Kiedy poznawałem innych ludzi plątających się po salonach politycznych zauważyłem, że jakby gorszym gatunkiem jest ten, który patrzy, aby załapać się do partii rządzącej. Taki ktoś prezentuje filozofię szczura okrętowego. Jeżeli taki już wejdzie do tej… no wiecie, to robi wszystko, aby zepchnąć z niej tych porządnych, którzy tam już byli, nieważne jak metodą, byle przegonić rywali – tych przyzwoitych, przejąć władzę, umocnić się i głośno krzycząc – wyrobić sobie poparcie w grupie, która już tę władzę dzierży. Liczy oczywiście na profity, ponieważ taka postawa kosztuje. Kiedy już osiągnie to, co zamierzał, stara się zdobyć intratne miejsce, które to miejsca rządząca partia rozdziela. Taka wierność przywódcom jest warta zachodu, bowiem jeśli się głośno krzyczy, głośno chwali i równie głośno reprezentuje, to można dostać glejt do Warszawy, a tam to dopiero wszystko lepiej widać, tyle tylko, że wtedy jest się podobnym do swojego praprzodka, który im wyżej wszedł, tym więcej pokazywał – wypinał cztery litery na tych, co na dole.
Nie dotyczy to wszystkich zmieniających partie, dotyczy tylko tych wyrachowanych.

Pierwsi będą ostatnimi, czyli jeśli twój brat zawinił, upomnij go

Przez 20 lat mojej przynależności do najstarszej, no może do drugiej spośród najstarszych partii na świecie, zauważyłem pewną prawidłowość, że ci, co tak pchali się na pierwsze miejsce w kościelnych ławkach, szybko znajdowali się na końcu tam, gdzie ich miejsce, ponieważ ci ludzie z zasady przecież mieli służyć ludziom (wyborcom), a nie nimi rządzić, gdyż minister oznacza właśnie sługę.
Tak więc siedząc pośrodku zauważyłem, że słowa Jezusa są prawdą sprawdzoną za jednego życia. Przyznam się, że sam ten grzech popełniłem, na szczęście z pokora przyznałem się do tej ułomności władzy pozornej, bo ziemskiej. Z perspektywy czasu uważam, że na wszelkich uroczystościach religijno – patriotycznych do pierwszych rzędów powinno zapraszać się ludzi, którzy swoim życiem zapracowali sobie na pierwsze miejsca przed Bogiem w kościele, gdyż jako Rada Starszych są naturalnym ciałem doradczym tych, co z woli ludu sprawują władzę, a „słudzy ludu” winni im to miejsce wskazać, zaprosić i przyprowadzić. Wtedy widać będzie, że wszelka władza od Boga pochodzi, a przez lud jest wybierana.
Wybierani na pierwsze miejsce powinni być ludzie, którzy sobie na ten wybór zapracowali, zasłużyli, coś zrobili – nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Ponadto coś dla potomnych przygotowali, bowiem kiedy odejdą, będą przez potomnych wzorem do naśladowania, a ich dzieła kontynuowane.
Normy, jakimi określamy różne kompetencje tych ludzi są do opisania i do zastosowania, przedtem po prostu była to Rada Starszych, ludzi z tak zwaną mądrością życiową. Są to tylko dywagacje starszego pana, którego rad i tak nikt nigdy nie będzie słuchał. Ot, ustępująca epoka, ustępujące pokolenie nauczone przez życie pokory.

Biada temu, przez którego przychodzą zgorszenia, a nie temu, który mówi o zgorszeniu

Z racji wieku, doświadczenia życiowego, zawodowego, politycznego, wynikającego z tworzenia demokracji postkomunistycznej, byłem świadkiem zmian zachodzących w kolegach wraz ze zmianą przez nich opcji politycznej. Przy okazji zmiany opcji przenosili również na nowy „dwór” poprzednie zwyczaje. Z żalem stwierdzam, że nowy salon polityczny te zwyczaje zaakceptował – mimo innej przynależności.
Otóż koledzy z Rady Powiatu w mieście na rubieżach Polski dopuścili się swoistego samosądu wyrzucając z pracy radnego (radną). Stało się to z inicjatywy kolegi z wyższej instancji, co jest absolutnym bezprawiem w imieniu prawa, a zaakceptowanym przez innych członków z obawy i ze strachu, że na szczęście ich to nie dotyczy. Radny, niezależnie jakiej opcji, nie może być zwolniony z pracy bez zgody tejże Rady. Jest bowiem wybrany przez naród i jeśli żadnego przestępstwa nie popełnił – jest prawnie chroniony. Ot, buntownik i tyle.
W historii parlamentaryzmu lokalnego to drugi przypadek w Polsce. Z pewnością jest to sprawa sumienia – pod warunkiem, że takowe się posiada. Dobrze, że nie funkcjonuje zwyczaj samosądów, bo efekt byłby pewny i na zawsze.

Dotrzymywanie słowa to sprawa honoru

W 2013 Lubuskie obchodziło 15-lecie jego utworzenia. W historii tego regionu było to wielkie wydarzenie, być może najważniejsze. W maju 2012 roku zaproponowałem Przewodniczącemu Sejmiku Lubuskiemu – Tomaszowi Możejce, że chcę tę rocznicę uczcić darowując rzeźbę przedstawiającą nasze województwo. Myśl została przyjęta, artysta Jan Herda otrzymał zlecenie. Określiliśmy, co rzeźba ma przedstawiać i ruszyliśmy pełni oczekiwań. Każdy dzień przynosił kształt naszego regiony zaklętego w lipie. Dzieło to miało stanąć w Sali kolumnowej Urzędu Marszałkowskiego w Zielonej Górze, w której odbywają się posiedzenia Sejmiku Lubuskiego, posiedzenia jego komisji oraz inne konferencje i spotkania różnych gremiów – na różne tematy tak nauki, jak i życia gospodarczego. Wspaniałe miejsce jak na takie ponadczasowe dzieło. Twórca – Jan Herda na przestrzeni dziesięciu lat stworzył kilkaset rzeźb, jego dzieła znane są nie tylko w naszym regionie, nie tylko w Polsce, ale w wielu krajach świata. Za swoją twórczość uhonorowany został w 2013 roku Nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Dopieszczone i zakonserwowane „województwo lubuskie” zostało dowiezione do Urzędu Marszałkowskiego w lipcu 2012 roku, aby zaprezentować je i następnie posadowić na miejscu honorowym. Jakież było moje zdziwienie kiedy to Przewodniczący Sejmiku nie miał czasu zobaczyć rzeźby i mruknął coś pod nosem, że musi porozmawiać z Marszałek Elżbietą Polak. Myślałem, że Przewodniczący Sejmiku to osobowość, no i osoba decyzyjna, a tu jako osoba nadrzędna pyta się pani Marszałek – wybieranej przez ten Sejmik i to z jednej strony w tak istotnej, z drugie strony jednak dość błahej sprawie.
Później okazało się, że nie wiedzą: czy przyjąć, za ile, jak to rozliczyć – jakby nie było jasno określone, że jest to dar Towarzystwa Miłośników Ziemi Krośnieńskiej i Zdzisława Paduszyńskiego dla województwa lubuskiego. Ponieważ w tym dniu odbywało się posiedzenie koalicji PSL – PO Sejmiku, sprawa ta była omawiana na tym posiedzeniu. O ironio, miast przyjąć dar po ewentualnym obejrzeniu i zaakceptowaniu, to członkowie (16 radnych), oprócz mnie – odrzucili moją propozycję – nawet bez obejrzenia dzieła.
To był dopiero policzek i to nie tylko od koalicjanta, ale też od naszych z PSL-u. Z perspektywy czasu nadal nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Zaiste, nie pierwszy i nie ostatni to afront. Już dwa tysiące lat temu Jezus powiedział, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, a ja dodam: w województwie, powiecie i gminie. My, Polacy już mamy taką naturę, iż niszczymy to, co inni stworzą i to tak dla zasady, sąsiadowi niech jedna krowa zdechnie, po co ma mieć dwie, skoro ja mam jedną?
Przyzwyczajenie drugą naturą, a nowości niech się same reklamują

W Sejmiku jestem od 2006 roku. Moja obecność w tym gremium wynika z mojej natury, na starość postanowiłem coś zrobić dla innych: podzielić się swoim doświadczeniem, wiedzą oraz mądrością. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością było szokujące. Nikt takiego człowieka jak ja nie potrzebował, a stare wygi (trzy lub cztero – kadencyjne) poruszały się po salonach jak mistrzowie łyżwiarstwa na lodowisku. Nie liczył się człowiek tylko liczebność klubu i koalicja oraz miejsca do obsadzenia w radach nadzorczych – tych płatnych.
Zgłosiłem się do Komisji Zdrowia, aby podjąć próbę zapoznania, a później wprowadzenia nowej metody poprawy zdrowotności pacjentów, a nawet oszczędności w ciągle chorej służbie zdrowia. Nic z tego, lobby farmaceutyczne i lobby drogiego sprzętu medycznego ma się dobrze. Następna próba zapoznania Radnych Sejmiku (Zarządu i administracji) dała mi pełny obraz podejścia wybranych do tego tematu, a tym samym do zdrowia swoich bliski i dalszych bliźnich.
Wiosną 2008 roku odbyło się szkolenie. Przystano na moją prośbę, aby ktoś w kompetentny sposób przedstawił temat leczenia polem magnetycznym o niskiej częstotliwości i zapoznał decydentów województwa lubuskiego z tym nowym osiągnięciem w dziedzinie medycyny. O godzinie 12 na zaproszonych 50 osób – przybyło 6, w tym przedstawiciel firmy Unittron. W trakcie prezentacji do końca spotkania dotrwali: kolega z Gubina, z Żar, koleżanka z Gorzowa, z Żagania oraz moja żona i ja. Nie było nikogo ze służby zdrowia, departamentu ochrony zdrowia, ani z Komisji Zdrowia. Kolega doktor z Warszawy pocieszył mnie, abym się nie martwił, bo z całej Polski tylko Lubuskie zaprosiło go na prezentację. Przez sekundę wpadłem w dumę, później w zadumę, w końcu w dół niemocy. Pomyślałem sobie: jeżeli wybrani z wybranych tak się zachowują, to co myśleć o niższych szczeblach samorządowych. Sprawdza się powiedzenie: jaki naród, tacy i jego wybrańcy.
W kadencji 2010 – 2014 ponownie zostałem wybrańcem i zasiadłem w ławach Sejmiku Wojewódzkiego. Miałem nadzieję, że może teraz coś się zmieni, nowi ludzie, nowe czasy, świeża krew, ale gdzie tam. Wszystko po staremu. Klub koalicjanta zmienił się wprawdzie, ale akurat w tej kwestii na gorsze. Niby cztery lata postępu, ale nie u nas tylko w wiadomym biznesie farmaceutyczno – technicznym. Droższe leki, droższy sprzęt – pełny postęp, ale pacjent pozostawiony został samemu sobie. Owszem, postęp XXI wieku, a nawet chciało by się powiedzieć – XXII wieku, nakłady olbrzymie, lądowiska na dachach szpitali, nowe oddziały, nowe wyposażenie, nowy sprzęt od Owsiaka, nowe gabinety, tylko w tym wszystkim pacjenci na korytarzach szpitali, albo gorzej – w domu bez opieki, bez nadziei, bo wizyta u specjalisty kardiologa, chirurga, ortopedy, nefrologa za trzy, pięć, a nawet za 24 miesiące. Natomiast operacje na własny koszt – od zaraz. Sprzęt jest zajęty, zdarza się, że pacjent na umówiony termin nie wstawia się, bo „Jaś nie doczekał”, albo zapisał się w kolejce w Niemczech (też w Unii Europejskiej) i już jest po operacji – tylko trochę dopłacił.
Moje stanowisko w kwestii leczenia polem magnetycznym jest już znane. Zostałem nieszkodliwym maniakiem – tolerowanym, bo tak jak i reszta – wybranym. Jakie społeczeństwo, tacy i jego przedstawiciele.
W nowej kadencji Przewodniczący organizuje szkolenie w zamku położonym w środku lasu, przystał na moją propozycję i w programie szkolenia zapisano na sobotę na godzinę 11 prezentację nowej metody medycznej w leczeniu pacjentów. Część kursantów spóźniła i przybyła na godzinę 12, to się zdarza. W spotkaniu uczestniczyło 7 osób – na 60 uczestników szkolenia. Dobre i to. Zaczęliśmy o godzinie 11.30. Wśród garstki uczestników 3 osoby to stali bywalcy, czyli mój kolega z Gubina, Grzesiu, który już to urządzenie stosuje, no i ja. Po 15 minutach pojawiła się pani Marszałek Województwa ze swoją świta, a ja naiwny miałam nadzieję, że oni na prezentację, ale gdzie tam. Zaszumiało, zahuczało i 4 radnych z koalicji wywiało, zupełnie jakby powstał duży przeciąg. Spojrzeliśmy po sobie, w końcu wypiliśmy kawę i pogadaliśmy o zbawiennych skutkach stosowania Unittronu na sobie i mądrych pacjentach – choć nie zawsze „wierzących”. Po godzinie 16 pani Marszałek i pan Przewodniczący zwołali nas, radnych na naradę. Po przedstawieniu swoich racji poprosiłem o głos, którego mi udzielono. Powiedziałem co wiedziałem i co mi na sercu leżało, że nie godzi się zapraszać gościa z Warszawy na spotkanie z nami – niby elitą, śmietanką wojewódzką – a tu taki afront i to po raz drugi. Zaproszonego gościa się lekceważy, nie dość, że nie przychodzi się na spotkanie jakby wszystkie rozumy się zjadło, to jeszcze daje się przykład i wymiata się tych, co zachowali się jak przystało i zwołuje się klub opcji rządzącej, a gość niech sobie odpocznie. Dodałem jeszcze: mówię to dlatego, żebyście państwo wiedzieli, jak czuje się człowiek po raz drugi zlekceważony, na dodatek zlekceważono zaproszonego gościa z Warszawy, który od 5 rano jechał tu do nas, żeby zdążyć na godzinę 11 i co zastaje? Ci, którzy go zaprosili jako jedynego gościa z zewnątrz, nie tylko, że spóźnili się i nie przeprosili, to jeszcze „wyrwali” ze spotkania część zainteresowanych, przerywając to ważne spotkanie. Uważam takie zachowanie za niegodne tej rangi reprezentantów lokalnego społeczeństwa. Wobec powyższego na znak protestu opuszczam radnych i Zarząd Wojewódzki.
Nie pytałem jakie były reakcje pozostawionych na sali wybrańców, mam nadzieję, że choć niektórzy zrozumieli swój co najmniej nietakt. Bo są politycy ponad społeczeństwem, którzy reprezentują władzę, mimo iż wybrani są przez naród. Młoda demokracja ma to do siebie, że ludzie zmieniają partię, na tę będącą akurat u władzy, a ludziom błądzącym trzeba wybaczać, bo nie wiedzą, co czynią.

Epilog – poświęcenie, czyli wielka miłość

Każdy z nas ma swoje wspomnienia z pobytu w szpitalu. Zaczyna się ten kontakt od urodzin – czego nie pamiętamy, a kończy się niekiedy śmiercią – czego też nie pamiętamy – jeśli to nas dotyczy. Wszystko, co pamiętamy dotyczy naszych bliskich i nas samych jako pacjentów. Przeważnie są to chwile przykre, o których staramy się zapomnieć. Jako ludzie młodzi mamy przeświadczenie, że cierpienie to coś, co nas nie dotyczy, może dotyczyć innych, czasem bliskich. W młodym wieku dominuje radość życia i chęć przeżywania. Jest to przecież przygoda losem pisana.
Są przypadki coraz częstsze, a może częściej się o nich mówi w życiu i mediach – dotyczące nieszczęść i cierpienia dzieci. To nas wzrusza, porusza, otwiera serce, w którym jest trochę człowieka. Chcemy być dobrzy, ale egoizm, bieda, szybkie życie, przyjemności tłumią nasze sumienie. Przypominają nam o jego istnieniu akcje typu Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy czy programy telewizyjne dotyczące pojedynczych bohaterów, że są wśród nas ludzie, w tym dzieci, młodzież, którym trzeba pomóc. Pomagamy dając coś, co nam zbywa, aby uciszyć sumienie. Przecież mamy raty za graty, szmaty na bal, mamy inwestycje, czeka nas zmiana samochodu, urlop, komunia, imieniny, ślub. A tu obok pogrzeb dziecka, na które nie znalazły się pieniądze na pilną operację. Cierpimy do pierwszego wejścia do supermarketu, firmowego sklepu, w którym kupimy jakiś ciuszek i zapominamy o sumieniu.
Dobrze, jeśli chodzimy do kościoła, coś w nas drgnie, ale obok stoi ładna dziewczyna, chłopak, więc konsumpcyjny styl życia dopełnimy, przykryjemy przyjemnością z takiego widoku. Dowiadujemy się, że syn sąsiada zginął jadąc samochodem, babcia miała zawał, a dziadek – nie zawsze nasz – siedzi na wózku sparaliżowany. Jeśli to nas dotyczy, wtedy często idziemy do kościoła i zadajemy Bogu pytanie: dlaczego to nas, naszą rodzinę spotkało?
Wracamy do domu, robimy bliskiemu pogrzeb, najczęściej najtańszy, żeby starczyło na raty za meble, które zmieniamy co 4 lata. Więc dobrze się złożyło z tym pogrzebem – na meble starczy.
Pan, na przykład król margaryny, śledzi, nafty, oleju sprzedaje, wydzierżawia hale, sklepy, grunty, samochody i żyje pełną gębą, znudzony tak, że po raz drugi płynie w rejs statkiem po Morzu Śródziemnym, bo tanio. Siedząc, czyta lub ogląda telewizję, a tam widzi, że dziecko bez bardzo drogiego leku lub szybkiej drogiej operacji – umrze. Pijąc drinka powie swojej drugiej żonie: zobacz jaki ten Pan Bóg niesprawiedliwy, tatuś już dwa lata jest sparaliżowany, a tu takie małe dziecko musi umrzeć, nie ma nikogo, kto mógłby pomóc.
Moje słowa są gorzko, bo podyktowane są doświadczeniem związanym ze śmiercią ukochanej żony. To niesamowite, że nie mamy wpływu na bieg zdarzeń w momencie śmierci najbliższych. Ci, którzy powinni nieść pomoc, postępują jakby byli przysłani przez okrutny, zły los. Lekarz, który winien pomóc, nie robi nic, nie reanimuje, ratownik nie spełnia swojej roli, bo patrzy na lekarza – emeryta, który dorabia w pogotowiu za pół stawki. To tak jakby najbliższa mi osoba była skazana na śmierć przez organizację pracy pogotowia, które przyjechało do umierającej osoby po 4 minutach, a swoje funkcje ratownicze podejmuje po 10 minutach w karetce, pod moją nieobecność, aby przywrócić jej życie na 6 dni, dni nadziei – bez nadziei. To dopiero trzeba mieć sumienie.
Kiedy dowiadujemy się, że bliską osobę z zawałem zabierają do szpitala, zamiast ją reanimować na miejscu, możemy spodziewać się najgorszego. W końcu po reanimacji wychodzi lekarz i informuje, że tylko ze względu na mnie tak długo – prawie 10 minut – się męczył. Najwyraźniej czekał na pochwałę, że zabierając karetką konająca żonę, nie udzielił jej pomocy na miejscu. Był czas, sprzęt, był ratownik, ale w ramach oszczędności administracja szpitala w mieście powiatowym zamiast anestezjologa lub chirurga zatrudnia internistę wojskowego, emeryta. W izbie przyjęć natomiast pomocy udzielał zaspany lekarz dyżurny. Oddano mu osobę właściwie już uśmierconą, choć z bijącym sercem, po zawale. Ratowanie bijącego serca trwało jeszcze dwie godziny, aby biło jeszcze 6 dni – dając złudne nadzieje życia ukochanej osoby. Nie znam większego znęcania się nad najbliższym człowiekiem chorej istoty.
Po miesiącu zrozumiałem na czym polega miłość Boga do człowieka, wtedy właśnie usłyszałem o przypadku obrazującym te miłość. Otóż pewien biskup francuski, będąc ciężko chorym, w kaplicy pełnej wiernych zwrócił się do Boga z pytaniem: dlaczego Bóg go opuścił? Otrzymał odpowiedź – słowa wypowiedziane do siebie, przez siebie, cyt. Przecież traktuję ciebie jak najdroższego syna.
Film „Pasja” Mela Gibsona skłania do takich refleksji, bo przecież Jezus cierpiał nieporównywalnie do nas – będąc Synem Bożym
Piszę tu o dniu, w którym moja ukochana żona Ludwika wybrała wolność – wiedząc, że życie jakie ja czeka – będzie ponad jej siły. Było to wtedy jedynym rozwiązaniem dla niej. Jak bardzo moja żona poświęciła się dla mnie i naszego syna, zdałem sobie sprawę dopiero po jej odejściu. Ogrom poświęcenia siebie dla nas okazał się zbyt dużym ciężarem.
Umierając człowiek prosi żyjących o ratunek. Jej odejście i pożegnanie z życiem było wyrazem rezygnacji ze wszystkiego – w imię miłości do nas. Wiedziała, że Bóg przyśle po jej duszę Jana Pawła II, którego wcześniej wyśniła. Sen ten dał jej siły na pożegnanie się z życiem i nadzieję na życie wieczne. Człowiek, który nie prosi o życie w takim momencie musi być pewien, że zarówno on jak i ci, których zostawia – będą szczęśliwi, powierzyła nas Bogu.
Ci, którzy przybyli ja pożegnać, spełnili jej prośbę, gdyż wszyscy z pewnością modlili się o jej i za nasze dusze. Kochana istota odeszła, by przygotować nam miejsce w Domu Ojca.
Bardzo trudno pogodzić się z odejściem kogoś, kogo kocha się nad życie, szczególnie jeśli ta osoba przeżywa wszystko skrycie i nie objawia wielkości swych uczuć. Ucieczka do Boga jest nieraz łatwiejsza niż zmaganie się z życiem – szczególnie kiedy ma się do czynienia z takimi łotrami jak mąż i syn. Jedna krucha istota, która całe życie dzieliła miłość między syna i męża w pewnym momencie nie wytrzymała i oddała życie Bogu.
Teraz, kiedy jej nie ma wśród żywych, rozumiem jaką ważna rolę spełniała w naszym życiu, aby to zrozumieć, trzeba to przez to przejść. Jedynym testamentem jest przesłanie miłości tak bliskimi, jak i obcymi. Ten stan zaczął być widoczny po jej śmierci. Tyle dobra, zrozumienia i zwykłej życzliwości nigdy wcześniej nie zaznałem. Myślę, że tak spełnia się testament wielkich i skromnych ludzi żyjących w cieniu swoich bliskich. Szkoda, że nie zauważamy tego, kiedy oni żyją.
Moja kochana żona z pewnością nie życzyłaby sobie zemsty, gdyż inaczej prosiłaby o ratunek, a nie konała w ciszy w otoczeniu najbliższych oraz beznadziejnych ratowników. Takiej miłości nigdy nie widziałem i nie spotkałem. To dopiero zobowiązuje do emanacji miłości do otoczenia, do najbliższych, ale także i przebaczenia. Miłość to niewytłumaczalne uczucie, to filozofia od wieków głoszona, przez niewielu realizowana, prócz jej egoistycznej postaci manifestowanej przez każdego z nas.
Kończąc drugą, spisana w moim życiu książkę, chciałbym się podzielić pewnymi uwagami i obserwacjami poczynionymi na przestrzeni lat 2005 – 2010. Okres ten jest w moim życiu ciekawy i burzliwy. Kończy się moja praca zawodowa, wzrasta aktywność społeczna, maleją moje możliwości życiowe. Umiera najdroższa, najukochańsza istota – moja żona, a ja sam trafiam do szpitala z zagrożeniem życia, może kalectwa. Rozumiem moją beznadziejną sytuację – w perspektywie opieka nad sobą i synem. Nie ma czego zazdrościć. Jedyna nadzieja w Bogu i w otaczających mnie ludziach. Nigdy nie przypuszczałem, że w chwilach tragicznych spotkam się z tak życzliwą postawą otoczenia. Chęć niesienia pomocy przez bliskich, sąsiadów i przyjaciół jest budująca. Budzi tez zażenowanie: jak z tych ofert pomocy korzystać. Jednak fakt działania i pracy na rzecz otoczenia skłania do myślenia, że filozofia miłości jest nadzieją ludzkości, tak jak wiara. Tylko wiara w Boga daje wiarę w człowieka: jego boską cześć i ludzką część. Są jednak instytucje zgromadzone wokół Kościoła i służące Bogu, a tym samym ludziom, na których można polegać w chwilach tragicznych, samotności czy kalectwa.
Tam, gdzie ludzie modlą się, tam są ludzkie odruchy wobec słabych, samotnych, chorych, opuszczonych przez wszystkich – prócz Boga.

Ciąg dalszy nastąpi…